Menu

25 grudnia 2013

Burza cz.2: Układ (Huntik/Revolution, Zhante)

         Jedziemy od godziny. Może od dwóch? Trzech? Próbuję nie zasnąć, ale głowa mimowolnie opada mi na klatkę piersiową i zapadam w krótkie, niespokojne drzemki, przerywane podskoczeniem kół na kamieniach albo wpadnięciem wozu w dziurę na polnej drodze. Zaraz znów pozwalam sobie zmrużyć oczy na kilka sekund, a potem nie mam sił znów podnieść powiek. I tak w nieskończoność.
         Danny nie pyta, czego chce ode mnie Milicja, może nawet lepiej. Być może podejrzewa, że pracowałam kiedyś dla ugrupowania zwanego Rebeliantami, którzy walczą o przywrócenie dawnych Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości mordowałam ich z prawdziwą pasją. Woli nie wiedzieć, dla czego mnie pojmano, dla własnego bezpieczeństwa.
         Skuto mnie niestarannie, ale mocno. Obręcze stale ocierają się o nadgarstki i podrażniają już i tak zaczerwienioną skórę. Niewielu żołnierzy mnie zna, a jeszcze mniej pamięta z czasów, w których nie bez powodu każdy oddział mówił o „tamtej Moon”. Byłam narzędziem, takim, jakimi teraz są oni, dopóki byłam w Milicji, byłam w ich pamięci. Tylko Neville stale mi się przygląda i czekam, aż podejdzie i przemówi.
         Prawie na pewno jestem już martwa. Mimo, że zdezerterowałam, nie pozbyłam się ulubionych sprzętów. Tymczasem posiadanie broni palnej jest nielegalne i karane stryczkiem. Jestem też winna obrabowania, zabójstwa, niszczenia mienia wojskowego. I co tam jeszcze nawymyślają. Może nawet nie będą musieli kombinować, po prostu dostane kulkę bez procesu. Pozbyć się ciała i zapomnieć. Bardzo wygodne, a na dodatek nikt nie zaje zbędnych pytań.
         Danny siedzi bez ruchu, widzę, że jest przerażony. Czasem nerwowo pociąga nosem i mam wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem. Jest winny śmierci swojego ojca, to zrozumiałe. Gdyby nie wyszedł z tą cholerną kuszą, Ben Matheson zniknąłby razem z Milicją, on byłby wolny, a mnie nie czekałaby egzekucja.
         Mogę się tylko domyślać, ale najpewniej Charlie ruszy za nami. Bóg jeden raczy wiedzieć, co tej dziewusze strzeli do głowy, pewnie gotowa jest rzucić się za nami w pogoń, jakkolwiek nierozsądne by to nie było. I jest jeszcze jedna osoba, która może się pojawić. Miles Matheson, brat zamordowanego. Może nawiąże kontakt ze swoją postrzeloną bratanicą i spróbuje odbić chłopaka w imię miłości do dawnej rodziny.
         Zmęczenie ponownie odbiera mi świadomość, a gdy się budzę, Danny siedzi skulony naprzeciw mnie i drży, chyba szlocha. Gdybym miała w sobie cokolwiek z dobrej, kochanej Maggie, rzuciłabym się go utulić, mocno uściskać i pocieszyć. Tylko, że jestem dezerterem, a gdy widzę takie ofiary, mam ochotę dać w zęby i wykrzyczeć co myślę o jojczeniu i rozklejaniu, a nie wspierać duchowo i być opoką.
         Słońce jest już wysoko i żar dodatkowo mnie męczy, mam sucho w gardle, ale zamiast opadać na siłach, robię się coraz bardziej wściekła. Do głowy przychodzą mi coraz głupsze pomysły, prawie tak szalone, jak gdyby wymyśliła je ta smarkula, Charlie. Na przykład żeby wyrwać pistolet z pokrowca Milicjanta jadącego tuż przy mnie. Na przykład żeby zarzucić ramiona na szyje któregoś i udusić go kajdankami. Na przykład żeby poharatać wszystkich i uciec.
         Neviile podjeżdża bliżej na swoim koniu, dłonie w czarnych rękawicach złożył na grzbiecie i przyjrzał się jasnej, rozczochranej czuprynie Danny’ego. Chłopak chyba poczuł, że ktoś uporczywie mu się przygląda, bo uniósł głowę i skrzywił się z nienawiścią, jak pokonany, który jeszcze próbuje pokazać, jak bardzo pogardza wrogiem.
         - Nie miej mi za złe – przemawia major zaskakująco przyjaźnie. Zwykle nie jest taki uprzejmy, a potrafi uderzać tak, że mięso odchodzi od kości.  – Skoro nie miałem twojego ojca, musiałem wziąć kogoś w zamian – wyjaśnia. Brzmi prawie jakby tłumaczył żonie dlaczego zamiast karpia kupił dorsza. – Nie mogę wrócić bez niczego.
         Danny się nie odzywa, milczy dumnie, sprawia wrażenie, jakby był ponad wszystkich. Na jego miejscu lizałabym buty majorowi, ale jest chyba zbyt głupie lub niedoświadczony, by wiedzieć, jak kruche jest w tej chwili jego istnienie.
         - Monroe nie będzie zadowolony – wzdycha ciężko major. Mało tego, będzie wściekły, dodaję w duchu, ale dla własnego dobra milczę. Rozkaz jest rozkazem, należy go wykonać najlepiej jak się potrafi, a skoro Ben Matheson jest martwy, a Miles Matheson nie odnaleziony, pewnie będzie chciał czyjeś głowy. I bardzo prawdopodobne, by tym kimś był właśnie Tom Neville. – Mogę dostać kulkę w łeb – śmieje się, ale nie ma w tym śmiechu radości.
         - Miejmy nadzieję – odzywa się wreszcie Danny. Nie czas na odważne odzywki, dzieciaku! Trzeba było nadal trzymać gębę na kłódkę, a nie złościć już i tak poddenerwowanego Milicjanta.
         Z twarzy majora powoli schodzi uśmiech, pełne usta opadają na dół, a brwi gwałtownie się marszczą. Zamachnął się i uderzył z całej siły w bladą twarz chłopca. Auć.
         - Gdybyś nie wyskoczył ze swoją kuszą, nic by się nie stało, głupi bachorze – warknął. – Masz krew ojca na rękach!
         Słowa trafiają we właściwy punkt, bo Danny spuszcza głowę i znów wygląda jak zbity pies. Major marszczy nos i wykrzywia twarz, odjeżdża kawałek, ale zaraz coś pokazuje i konie zbaczają z drogi. Najpewniej postanowił zorganizować postój.
         Schodzę niepewnie z wozu, cały czas pod bacznym okiem strażnika i próbuję rozprostować sztywne kości. Kolana strzykają, gdy kucam, a Milicjant przy każdym moim ruchu jest przekonany,  że zaraz będę atakować. W przeciwieństwo do Danny’ego, nie zamierzam pyskować i szukać guza.
         Nagle między drzewami mignęły mi popielate warkocze. W czasie służby nabrałam nawyku bacznego obserwowania okolicy. Być może przyszła nad rzekę popływać albo chciała sprawdzić, co Milicja robi na takim odludziu. Nie mogła należeć ani do Milicji ani do Rebeliantów, bo zbyt marnie się ukrywała.
         - Zhalio Moon – przemówił Neville. Zastanawiam się czasem, czy nie jest mu gorąco w tym czarnym, długim płaszczu i pełnym mundurze. – Marnie wyglądasz.
         - Nie powodziło mi się najlepiej – odpowiadam swobodnie. Patrzy krytycznie na brudne, zaczerwienione palce, buty ze zdartymi czubami i poharataną bliznę na nadgarstku. – Jak Julia? – dodaję uprzejmie, chociaż nigdy nie przepadałam za wyrafinowaną panią domu.
         - Od dawna jej nie widziałem – odpowiada chłodno. Wie, że nie miałam nic złego na myśli, ale i tak marszczy się na wspomnienie dawno niewidzianego domu. – Wiesz, Zhalio, zamiast przejmować się cudzymi żonami, zainteresowałabyś się własnym losem.
         - Pewnie czeka mnie stryczek, co nie? – odpowiadam, pół żartem, pół serio. No proszę, jak dobrze nam się rozmawia. Starzy przyjaciele z wojska, jeszcze raz zaczniemy sobie ściskać dłonie i wspominać, jak fajnie było ścigać nieliczne bandy Rebeliantów i strzelać do nich jak do kaczek.
         - To zależy.
         A to coś nowego. Prostuję się, staję na baczność, jak wypadałoby się prezentować przed wyższym stopniem. Uśmiecha się tajemniczo, być może w innej sytuacji by mnie rozbawił, teraz jedynie drażni. Nie rozumiem, o co mu chodzi, ale najwidoczniej zaczął ze mną jakąś dziwną grę.
         - Zauważyłaś grupkę Rebeliantów? – spytał niby od niechcenia, a ja natychmiast przypominam sobie popielate warkocze. – Idą za nami od dłuższego czasu Chyba nie straciłaś całkowicie swoich umiejętności, prawda? - dodał po chwili. Nie, nie straciłam. Mogę mu na przykład przypomnieć, że wciąż umiem zabić kajdankami i chętnie to wykorzystam, jeśli w tej chwili nie przejdzie do sedna zamiast zahaczać o setki innych tematów.
         - Zauważyłam – odpowiadam spokojnie.
         - A wiesz, kto jest w ich oddziale? – draży, a ja mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Oddziale? Milicja jako zorganizowana jednostka ma swoje oddziały, większe, mniejsze, z odpowiednimi celami i bronią odpowiednią do zadań, a tymczasem ci, pożal się Boże, Rebelianci ledwo dają radę się wyżywić. Oddział to naprawdę przesadzone słowo. Raczej marna grupka bawiąca się w leśna partyzantkę.
         Nie rozumiem tych ludzi. Siedzą w lasach, zmarznięci, okradają oddziały Milicji, czasem coś wysadzą, jak zdobędą trochę prochu, a mówią o sobie, że walczą o przywrócenie dawnych Stanów Zjednoczonych. Tylko, że piętnaście lat temu przekonaliśmy się, że tamten system nie mógł funkcjonować w świecie bez prądu, dlatego rząd upadł bardzo szybko.
         - Nie – kręcę głową. Jeśli chodzi o nazwiska, są teraz mało znane. Jedyne, które brzmi na ustach wszystkich, to Sebastian Monroe i jeszcze imiona kilku innych ważnych ludzi. Neville może być dumny, bo wielu o nim słyszało.
         - Dante Vale – mówi i uśmiecha się szeroko, gdy widzi zdumienie na mojej twarzy. Jest jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w tym kraju, ma na swoich koncie kilka udanych zamachów na najwyższych urzędników Milicji i kilka nieudanych na życie Sebastiana Monroe. Wszyscy o nim słyszeli, o jego walce i zaangażowaniu.
         Gwizdnęłam w odpowiedzi, bo sama nie wiem, co wypadałoby powiedzieć. Skoro Rebelianci pod przywództwem akurat tego człowieka podążają za nami, najwyraźniej planują atak. Zaczynam powoli rozumieć, o co chodziło majorowi. Nie może sobie pozwolić na kolejny problem, jest już zagrożony, bo nie wypełnił rozkazu i zamiast Bena Mathesona wiezie schorowanego dzieciaka. Jeśli Rebelianci spróbują go zaatakować, może ponieść jeszcze większe starty, a to na pewno nie spodoba się Sebastianowi Monroe.
         - Właśnie – major kiwa głową, zadowolony, że wiem o kogo chodzi. – Wiesz, że jak ważne byłyby dla Milicji informacje z oddziału Dantego Vale’a? – ba, byłyby bezcenne. Jest nieuchwytny, cholera, nie wiem, jak on to robi, ale jeszcze nigdy nie udało się go zaaresztować. Skoro jest tak blisko, na wyciągnięcie ręki...
         - Do czego zmierzasz, Tom? – przechodzę do konspiracyjnego szeptu, mam dość niedomówień. Dlaczego mówi o tym akurat mnie, a nie jednemu z wyżej postawionych ludzi.
         - Posłuchaj mnie uważnie, Zhalio. Dezerter ma jedną drogę, stryczek, a niektórych przypadkach kulka, ale raczej idziesz do ziemi. Ty masz trochę lepszą sytuację: pokornie popracuj dla mnie, to zapomnę, że cię widziałem.
         - Co mam robić?
         Przeżyć. Od lat jest to mój jedyny cel i nie zaprzątam sobie głowy tak śmiesznymi rzeczami jak moralność czy sumienie. Mogę zabić, mogę się pozbyć kogo trzeba, mogę coś ukraść, czegokolwiek zażąda, zrobię to by mieć spokój.
         - Szpieguj dla mnie Dantego Vale’a.
         Och. Więc próbuje ratować swój tyłek jak tylko się da. Myślę błyskawicznie. To oczywiste, że skoro nie ma Bena Mathesona, musi wrócić z czymś atrakcyjnym, a informacje, co dalej zamierza najgroźniejszy Rebeliant w kraju byłyby bardzo cenne. Dla niego to szansa by uniknąć kary, dla mnie na powrót do spokoju.
         - Rozumiem – kiwam głową. Już podjęłam decyzję.
         - Potem będziesz miała wyjście: albo cię puszczę i zapomnimy, że razem pracowaliśmy, albo wrócisz – mówi dalej, całkiem spokojnie, a jednocześnie bacznie mnie obserwuje. Na końcu zawiesza głos i patrzy na mnie uważnie, oczekuję, że będę zachwycona.
         Wrócić do Milicji? Znów założyć czarny mundur? Trzymać broń? Być na usługach Sebastiana Monroe? Myślę gorączkowo, czego naprawdę chcę. I przypominam sobie, dlaczego odeszłam.
         Jeśli jesteś w Milicji, masz cholerne poczucie, że możesz dosłownie wszystko, wszystko, o czym zamarzysz. Świat stoi pod twoimi nogami, a reszta ludzi sprawia wrażenie robaków, które możesz zdeptać tym ciężkim, wojskowym buciorem. Jako dziewczynka z sierocińca, zabiedzona i pozbawiona miłości, pragnęłam tego poczucia – świat jest mój, świat mnie szanuje, świat ode mnie zależy. I był okres, gdy – mimo pracy i trudu – naprawdę byłam szczęśliwa.  
         A potem nagle zbudziłam się z błogiego snu o władzy. Bo nagle zostałam wysłana przez górę, przez Monroe na akcję powstrzymania niegroźnego ataku Rebeliantów.
         Dotarło do mnie, że jestem pionkiem, którego używa się dla podtrzymania Republiki Monroe i dla zgaszenia jakiegokolwiek buntu. Jeśli będzie trzeba, wymieni się mnie na kogoś innego. Wcale nie jestem niezastąpione. Odeszłam.
         Ale jakie życie miałam potem? To nie było życie! Gdybym nie spotkała Maggie, którą musiałam się zająć, bo zapłakałaby się na śmierć i może udławiła własnymi łzami, byłabym teraz pewnie samotną wariatką gryzącą własne włosy. Nie mam nic i we  mnie nie ma nic.
         - Zgadzasz się? – głos majora wyrywa mnie z zamyślenia. – Popracujesz dla mnie?
         - Tak – przytakuje. Nie mam wyjścia. Propozycja, której nie można nie przyjąć.
         - Dasz radę? – upewnia się jeszcze raz. Oczywiście, że tak! Potrafię wszystko. Znam dwanaście metod pozbawienia życia samym widelcem, może być nawet plastikowy. Kiwam głową, a on zadaje mi ostatnie, najtrudniejsze pytanie: - A potem? – chce jeszcze wiedzieć, a ja milczę. Nie wiem, czy jestem w stanie znów być wierna Milicji ze świadomością, że dla nich nic nie znaczę. – Rozumiem – Neville kiwa głową i przez króciutki moment mam wrażenie, że rozumie moje wątpliwości. Zaraz jednak wraca jego wojskowy profesjonalizm, bez cienia jakichkolwiek odczuć. – O tym pomówimy później.
         Jeśli będzie jakieś „później”. Równie dobrze Rebelianci mogą mi wpakować kulkę w łeb. Pod warunkiem, że w ogóle mają jakąś broń. W takim wypadku radośnie zarżną mnie nożem. Neville nie mówi tego głośno, ale ja doskonale wiem, ile niebezpieczeństw wiąże się z pracą szpiega.
         Wymownie unoszę ręce, a on uśmiecha się jakby rozbawiony, a jednak mnie nie rozkuwa. Oczywiście. Już zaczęłam swoją grę. Najpewniej mnie obserwuję, a moja legenda, którą już ułożyłam w głowie, będzie niewiarygodna, jeśli zobaczę, że trzymam sztamę z Milicją.
         Opieram się plecami o wóz i ignoruję natarczywe spojrzenie Danny’ego. Nie rozumie, czemu zadaje się z majorem, pewnie myśli, że wydałam coś ważnego. Może podejrzewa, że opowiedziałam o Charlie i teraz i ją zaaresztują? Głupiutki, są ważniejsze rzeczy niż twój martwy ojciec.
         Patrzę na drzewa, próbuję zobaczyć czyjąś twarz, ale nikt się nie pojawia. Nie wiem jeszcze, jak dostanę się do ich oddziału, ale coś wymyślę. Od teraz nie jestem już dezerterem, jestem na powrót Milicjantem. Na jak długo? 

4 komentarze:

  1. ta to zawsze ma wybór w życiu :P a będzie jeszcze gorzej jak spojrzy w te złote oczka Dantego, usłyszy jego głęboki, charyzmatyczny i podporządkowujący sobie acz łagodny i pełen zrozumienia głos...jak on ją zaakcpetuje i okaże się, że szczerze oraz, że faktycznie u niego można znależć wszystko to czego ona szukała. Będzie trudno

    OdpowiedzUsuń
  2. Zagięłaś mnie, po prostu zagięłaś. Nie wiem jak obrać swoją opinię w słowa. To jest niesamowite, wybitne i... i, i... sama nie wiem. Tylko nie mów, że przesadzam, bo najprawdopodobniej tak nie jest... Mogę zapytać ile masz lat???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku, strasznie dziękuję :) Nie wiem, czy zasłużyłam >.< W każdym razie dzięki. A jestem rocznik dziewięćdziesiąty dziewiąty, czyli lat mam piętnaście :)

      Usuń
    2. Miło, że odpowiedziałaś, byłam ciekawa.

      Usuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)