Roy nigdy nie zapytał, co wytatuowane było na plecach Rizy. Gdy zbudzili się następnego dnia, wygoniła go z pokoju, wszystkie pytania zbywając śmiechem i ironizując wszelkie słowa troski. Być może kierowała się szacunkiem do tajemnicy ojca, a może wstydziła się swojej słabości. Nie była dziewczyną, która chętnie się zwierzała z własnych ułomności, pasowała bardziej do tych silnych, morowych panien. Roy nie zdradził się słowem, jak bardzo raniło go, że Riza, będąca najwierniejszą z przyjaciółek, nie powiedziała słowem o owym sekrecie. Zupełnie jakby wyrósł między nimi mur milczenia na temat tabu.
-
Oj, idź stąd! – zachichotała nerwowo. – Tata cię zabije, jeśli cię tu zobaczy!
-
Ale... Dlaczego wczoraj płakałaś? I co to za tatuaż? – Roy zmarszczył brwi, nie
zamierzając się ruszyć z łożka. Riza kopnęła go w piszczel z całej siły,
rumieniąc się lekko. Niemal krzyknął, ale w ostatniej chwili się opanował, nie
chcąc dać jej satysfakcji, że trafiła celnie i do tego jak boleśnie.
-
Podglądałeś mnie, durniu?! – burknęła, spychając go z łóżka. – Idźże już! W
ogóle nie powinno cię tu być!
Próbował
jeszcze z nią porozmawiać, ale z nieznanych mu powodów nie chciała nic
powiedzieć. Być może ojciec nakazał jej milczenie, a może wstydziła się mówić.
W
chwili, w której chciał zapytać o sprawę mistrza Hawkeye, spojrzał na niego
ponuro, swoimi zapadniętymi oczami człowieka cierpiącego, w taki sposób, że
nogi się pod nim ugięły. Zbyt bał się starego dziwaka, by wprost spytać,
dlaczego tak ją naznaczył. Miał wrażenie, że opowieści krążące po wiosce o
alchemiku miały w sobie ziarno prawdy. Po raz pierwszy pomyślał, że jego mistrz
jest strasznym człowiekiem, gotowym ranić nawet najbliższych, by osiągnąć cel.
Nie miał wątpliwości, że tatuaż, tatuaż niedostępny dla jego oczu, był związany
z alchemią.
Tamtego
dnia coś się wydarzyło, jednak Roy nie rozumiał, co dokładnie. Zupełnie jakby w
posiadłości Hawkeye przeistoczyła się w jedną noc. Bardziej czuł nagłą inność
niż potrafił ją opisać. Była, a jednocześnie nie istniała.
Coś
w Bertholdzie Hawkeye się zmieniło, ale jakby na lepsze. Pęknięty człowiek z
roztrzaskanym sercem odnalazł się wreszcie w świecie, który w tej samej chwili
odebrał mu ważną rzecz. Zachowywał się zupełnie, jakby się wypalił, utracił
swój sens. Coraz częściej przesiadywał na dworze razem z kotami, patrzył gdzieś
w niego spojrzeniem niewidzącym, a czasami odwiedzał grób swojej zmarłej żony.
Nie chciał, by ktoś mu towarzyszył, nawet, gdy Riza chciała iść razem z nim.
Czasem tylko prosił ją, by nazbierała czerwonych maków. Już nie przesiadywał
tyle w pracowni, zupełnie jakby alchemia zeszła na dalszy plan w jego życiu.
Kiedyś
Roy wyznał Rizie, że dla niego mistrz jest już innym człowiekiem, tak jakby
przekroczył jakąś granicę, z której powrotu już nie ma. Myślał, że i ona myśli
podobnie, ale tylko się zaśmiała i stwierdziła, że jej ojciec zawsze był
dziwakiem i nie zauważyła, żeby ostatnio mu się nasiliło.
Słońce
zawisło tuż nad horyzontem, oświetlając żółte pola pełne drobnych kwiatuszków
rzepaku, dzikie łąki i znajomy las, w którym jeszcze godzinę temu on i Riza
ganiali do wykończenia ostatnich sił. Całe jego spodnie pokrywała warstwa kurzu
i ziemi, podobnie jak zdarte kolana Rizy.
Roy
nieśmiało zbliżył się do mistrza siedzącego na werandzie z burym swetrem
narzuconym na ramiona. Był w tym letargu coś, co sprawiało, że bał się przerwać
ciszę i spokój. Rzadko spotykało się Bertholda Hawkeye, który nic nie robił,
zazwyczaj był czymś zajęty, wiecznie w pracy.
-
Mistrzu – zaczął niepewnie Roy któregoś ciepłego wieczoru. Głaskał czarnego
kota pomarszczoną, bladą dłonią. Sprawiał wrażenie rozmarzonego i może
szczęśliwego, zdawać by się mogło, że nawet zmarszczki jakby się wygładziły, a
oczy złagodniały, ale tylko przez chwilę. Na jego twarz zaraz powróciły bruzdy
i cienie.
-
Czego chcesz?
-
Ja chciałem zapytać, czy mistrz by się zgodził, żebyśmy, znaczy ja i Riza,
jeśli mistrz nie miałby nic przeciwko, bo ona już się zgodziła, i ja bym
chciał, no żebyśmy...
-
Przejdziesz ty do sedna czy nie?
-
Chcieliśmy pojechać do mojej ciotki na tydzień – wyznał w końcu Roy. Mistrz
popatrzył na niego i Roy był pewien, że może co najwyżej pomarzyć o zgodzie,
ale mężczyzna po chwili pokiwał głową poważnie.
-
Zrobiłeś ostatnio postępy. Nieduże. Przynajmniej większe niż przez ostatnie
trzy miesiące. Może przydadzą wam się wakacje – powiedział cicho. – A mi trochę
spokoju.
-
Mistrzu – Roy pochylił się nad starym człowiekiem. – Ostatnio mistrz... Jest
jakiś inny – stwierdził cicho.
Bethold
Hawkeye uśmiechnął się kwaśno i dłuższą chwilę nic nie mówił. Roy przez chwilę
miał wrażenie, że nawet nie zamierza odpowiedzieć i będzie milczał cierpliwie i
uparcie, jak wielokrotnie czyniła to Riza, gdy tylko pojawiał się temat dla
niej niewygodny.
-
Czy Riza też tak myśli?
-
Nie, ale...
-
To dobrze. Nie mów jej. Ty jesteś alchemikiem, tobie mogę powiedzieć. Ona jest
zwykłym człowiekiem. I będzie dużo szczęśliwsza. Ode mnie. Od ciebie. – szepnął
ciężko, wpatrzony w słońce. Kot prychnął i zeskoczył z jego kolan, umykając
starej ręce. Odwrócił wzrok w stronę ucznia, patrząc na niego przenikliwie
zapadniętymi, strasznymi oczyma i wyznał z dziwną mocą: - Przestałem żyć w
niespełnieniu.
-
W niespełnieniu? – powtórzył Roy.
-
Nie szukam już prawdy.
Roy
nie zrozumiał, tak jak nie rozumiał wielu innych słów mistrza Hawkeye w miesiącach
poprzednich i w latach, które miały dopiero nadejść, ale pokiwał głową
poważnie, ukłonił się i odszedł, zostawiając go samego ze swoimi myślami i
kotem, który jednak zdecydował się wrócić. Zatrzymał się w drzwiach, nabrał
powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili wypuścił powietrze ze
świstem i oddalił się bez słowa.
-
Coś się stało? – Riza uniosła wzrok znad czytanej książki, gdy wszedł do
kuchni.
-
Właściwie nic – westchnął cicho. – Riza, słuchaj, co to jest „prawda”?
-
A skąd ja mam niby wiedzieć – wzruszyła ramionami, zupełnie obojętna i
niezainteresowa.
Trzy
dni później on i Riza czekali na pociąg w towarzystwie jakiegoś starszego
dżentelmena w szarej marynarce i śmiesznym krawacie w kropki. Mistrz Hawkeye
stanowczo odmówił odprowadzania ich na stacje, wymigał się obowiązkami, choć
Roy podejrzewał, że cały ten czas i tak zamierzał siedzieć bez ruchu, wpatrując
się w coś, co tylko on widział, jak czynił to przez kilka ostatnich dni.
-
Nie mogę się doczekać – wyznała Riza wesoło, ściskając swoją walizkę. Miała na
sobie białą koszulę z wysoko postawionym kołnierzem upchniętą w burych
spodniach poprzecieranych na kolanach, ręce schowała do kieszeni i wyglądała
niemal jak nonszalancki złodziejaszek, z którymi Roy bawił się wieczorami na
podwórku. Gdyby chciała, mogłaby spokojnie uchodzić na chłopaka.
-
Żebyś się nie zawiodła – mruknął Roy. – Te idiotki po jednym dniu zaczną ci
działać na nerwy – dodał po chwili.
-
Ciekawe, czy spotkam dziadka – westchnęła, wyglądając nadjeżdżającego pociągu.
– Rzadko wyjeżdżam do dużego miasta – przyznała, wsiadając do środka. Roy bez
wahania poprowadził ją do pustego wagonu, licząc, że będą mogli cieszyć się
samotnością przez całą drogę do East City, wschodniego miatsa.
Riza
była podekscytowana wszystkim. Widokiem za oknem, konduktorem, biletami,
siedzeniami, postojami, mijanymi stacjami. Wszystko było dla niej nowe,
ciekawe, zupełnie inne od nudnego życia, do którego przywykła. Gdy tylko
wyjechali ze znanej jej okolicy, otworzyła szeroko okno i wychyliła głowę,
pozwalając, by wiatr targał jej czuprynę.
Roy
uśmiechnął się pod nosem, przyjmując rolę starszego brata, rozsiadł się
wygodnie, kładąc nogi na przeciwległym siedzeniu i zaczął czytać książkę zabraną
z biblioteki mistrza Hawkeye. Przestałem
żyć w niespełnieniu? Równie dobrze
mógł powiedzieć do niego coś w języku z kraju Xing i tyle samo by zrozumiał. Co
go właściwie mogło spełnić?
Roy
zawsze myślał, że spełnieniem dla człowieka może być osiągniecie wszystkich
swoich celów. Gdzieś w duchu dodawał, że przecież może być to niemożliwe, bo po
zdobyciu jednego szczytu, zmierza się na kolejny. Szeregowy chce być kapralem,
kapral chorążym, chorąży porucznikiem, porucznik pułkownikiem i tak dalej. Nawet
będąc na samym szczycie, jako naczelnik, dąży się do czegoś. A zwłaszcza
alchemicy. Oni biedną za celami aż do śmierci.
-
O czym myślisz? – spytała nagle Riza, zamykając okno. Opadła na przeciwległe
siedzenie i wyciągnęła nogi, przeciągając się jak kotka.
-
O twoim ojcu – powiedział po chwili. Riza westchnęła. Jej ojciec. Berhold
Hawkeye.
Od
najmłodszych lat pamiętała go jako samotnika, człowieka niezrozumianego i
odrzuconego przez świat. Nawet w domu sprawiał wrażenie odludka, który więcej
czasu poświęcał swoim książkom niż żonie i córce. Duży dom wymagał ręki, która
stale by o niego dbała, naprawiła okiennice, uprzątnęła ogród i załatała dziurę
w dachu, a on nie miał na to czasu ani ochoty. Riza czasami żałowała, że
przyszło jej żyć w takiej ruderze.
Więcej
czasu spędzała z mamą, kobietą młodszą od jej ojca, inteligentną i
wykształconą. Zawsze nosiła koszule z wysokim kołnierzem zapinane na małe,
błyszczące guziki. Riza zapamiętała ciepło i zapach truskawek. Została sama,
gdy miała zaledwie siedem lat, była jeszcze dzieckiem. Pewnego dnia mamie
zabrakło sił, by udźwignąć na swoim barkach cały dom, zachorowała i nawet
najsilniejsze specyfiki nie były w stanie wspomóc jej słabego organizmu. Elizabeth
Grumman-Hawkeye tak naprawdę nigdy nie była kobietą. Była dziewczyną, młodą,
zadbaną i uroczą, za którą uganiali się wszyscy chłopcy w okolicy, taką, którą
prosiło się do tańca na zabawach i zapraszało na pikniki. Któregoś razu poznała
grubianina, starszego od niej o kilka lat, który sprawiał wrażenie dzikusa
nienawidzącego świata. Wkrótce potem stała się żoną i matką, zupełnie nie
poznając życia dorosłego bez zobowiązań. Była
zbyt słaba na życie w samotni, zbyt słaba na dźwiganie całego domu, zbyt słaba
by dać sobie radę. Do ostatnich oddechów tuliła córkę, prosząc, by zajęła się
ojcem. Nie prosiła jego, by zaopiekował się dzieckiem, bo wiedziała, że tak
naprawdę sam jest dużym, nieporadnym dzieckiem.
Riza
wzięła sobie do serca jej słowa i była tak dzielna jak tylko potrafiła. Nie
płakała na pogrzebie mamy, ściskała rękę taty i pocieszała go najsilniej jak
umiała. Niektórzy zerkali i mówili między sobą „nieczułe dziecko”, „bezduszna
istota”. Riza cierpiała, ale wewnątrz, być może dużo bardziej niż ojciec,
który wówczas płakał. Obiecała sobie, że dla niego będzie się codziennie
śmiała, będzie zajmowała się domem, będzie wspaniałą córką. Nauczyła się znosić
jego humory, tolerować wieczne zapatrzenie w strony ksiąg, nauczyła się go
kochać szczerze.
-
Myślisz, że to szaleniec? – spytała. Znała te spojrzenie plotkarek ze wsi, gdy
tylko odwiedzała sklep z listą zakupów. Zastanawiała się czasem, czy ludzie
naprawdę myślą, że ona nie słyszy tych szeptów za jej plecami? Nigdy nie była
typem, który przejmował się dwulicowością i opowieściami z trzeciej ręki. Raz tylko,
gdy chłopak ze szkoły, kilka lat starszy, zaczął się z niej naśmiewać,
przezywać i niechcący obraził jej matkę, straciła nad sobą panowanie i podbiła
mu oko. Więcej razy się jej nie czepiał, a ona sama z czasem zyskała kilku
przyjaciół, którzy też nie zwracali uwagi, czy jej ojciec do szaleniec czy
skończony dureń.
-
Nie! Coś ty! Szanuję go, i w ogóle, jest mądry i wiele mnie nauczył...! Ze
świecą szukać kogoś z taką wiedzą! – zaplątał się pod badawczym spojrzeniem
Rizy machając rękami w obrończym geście. – Dobra. Może trochę.
-
Jest trochę szalony, nawet gdy mama jeszcze żyła zachowywał się trochę jak
wariat – przyznała z rozbawieniem. – Ale nigdy nie był złym ojcem.
-
A tatuaż? – spytał wprost.
Riza
przekrzywiła głowę.
-
A co to ma do rzeczy?
-
Dobrzy ojcowie nie krzywdzą swoich córek – stwierdził pewnie.
Zawsze
wydawało mu się, że prawdziwy tata to taki, który będzie potrafił otoczyć swoją
opieką i nie pozwoli, by dziecku zdarzyła się jakakolwiek krzywda. Lubił
wierzyć, że jego ojciec, którego słabo pamiętał, był właśnie taki.
-
Nigdy nie zrobił nic wbrew mojej woli – odparła chłodno, skrzyżowała ręce na
piersi i zapatrzyła się w okno, marszcząc nos.
-
Chcesz powiedzieć, że zgodziłaś się na to? – Roy zmarszczył brwi. – Co to w
ogóle jest? I dlaczego ci to wytatuował? – dopytywał się uparcie.
-
Nie twoja sprawa, Mustang.
Dyskusje
zawsze kończyły się w momencie, gdy zaczynała mówić do niego po nazwisku, Gdy
padło „Mustang”, a w ostrzejszych sprawach „Mustang, do cholery!”, wiedział, że
nie zamierza dłużej z nim rozmawiać i najlepiej będzie, jeśli w tej chwili
przestanie, bo może się to skończyć źle. O tym, że Riza potrafi się bić, gdy
brakuje jej argumentów, przekonał się już kilkanaście razy. Zielona koszula
sama się nie podarła. Nie wątpił, że fakt, iż są w pociągu, nie stanowiłby dla
niej najmniejszego problemu.
Roy,
zirytowany jej tajemniczością, zatopił się w lekturze aż do chwili, gdy starszy
konduktor ze śmiesznymi wąsami w kształcie litery „W” z mina seryjnego mordercy
poprosił o ich bilety. Riza też niewiele się odzywała, być może zła, że
poruszył temat, na który nie chciała mówić.
I
chociaż był na nią zły, że miała przed nim, przed swoim przyjacielem, jakieś
tajemnice, to gdy zasnęła, otulił ją swoją kurtką w przypływie jakiejś
braterskiej opiekuńczości. Bo mimo wszystko, byli ze sobą zżyci w jakiś dziwny
sposób. Roy nie ukrywał, że Riza szybko stała się taką młodszą siostrą, która
miała w sobie coś z przyjaciółki i coś z matki.
Wspaniale. Czekam na ciąg dalszy.
OdpowiedzUsuń