Menu

29 września 2013

Warszawa: Teatr Buffo, Metro the Musical

Dawno, dawno temu, nie pamiętam, kiedy dokładnie, usłyszałam Wieże Babel, a potem pastorałkę Uciekali. Potem dostałam płytę, płytę dołączoną do Gazety Wyborczej - żeby było jasne, od dawna nie kupuję już tych bzdur - i zaczęłam wielbić Na strunach szyn. Tak się zaczęło. I o godzinę szesnastej w Warszawie zobaczyłam pierwszy raz na żywo Metro the Musical.

Obowiązkowy spacerek po Warszawie.
Lubię Warszawę, naprawdę lubię. Tak się składa, że mieszkam naprawdę daleko - dobra, z Lublina wszędzie jest daleko, ale i tak nie wyprowadziłabym się stąd za nic w świecie - więc rzadko bywam, ale mam nadzieję, że uda nam się kiedyś przyjechać na dłużej.
Piszmy na murach, stropach i rurach 
Znakami, których nie da się zmyć 
Napisy własne prywatne hasła 
Każdy jest inny - dajcie nam być!
Pogoda była idealna na spacery. Aż szkoda, że nie mogliśmy zostać chociaż na jeden dzień. Nie, nie mam nic przeciwko spaniu w samochodzie. 









Nie ukrywam, że już przy uwerturze łzy stanęły mi w oczach. Byłam naprawdę wzruszona, że jestem tutaj, że musical, z którego wszystkie piosenki znam na pamięć, słowo w słowo, dźwięk w dźwięk, właśnie się zaczyna. Strumienie świateł, które najpierw utworzyły tęczowe, błyszczące logo musicalu, a potem oświetlały postać artystki, gdy śpiewała Litanię, dodały niepowtarzalnego klimatu.



Scenografia nie powaliła - jakieś rusztowanie, jakieś schody, jakiś podest. Ale kiedy pojawili się na nich młodzi, piękni, dynamiczni, pełni życia aktorzy, kiedy projektor rozświetlił scenę światłami, kiedy zagrano pierwsze nuty uwertury wszystko ożyło. Otoczenie było idealne, muzyka, gra, światła, piosenki. Było genialnie! Właściwie, scenografii nie było - jak powiedział później mój przyjaciel. To światła dały ten niesamowity klimat.








Jedyny minus? Przy przesłuchaniach do produkcji Filipa odśpiewano takie kawałki jak Gangnam Style, jakiś kawałek o bmw, piosenkę z repertuaru Pauli - takie unowocześnienie bardzo mnie zniesmaczyło. Miałam wrażenie, jakby było wepchnięte na siłę, zupełnie niepotrzebne i sztuczne. 






Załapaliśmy się za to na pokaz robienia cukierków w manufakturze cukierków. Wyroby z tego zakładu są po prostu genialne! Kiedy razem z tatą wpadliśmy tam w zeszłym roku, gdy odwiedziliśmy Warszawą w związku z manifestacją w obronie wolnych mediów, byłam po prostu zachwycona wyjątkowym smakiem ich specjałów. Jeśli będzie kiedyś w okolicy, zajrzyjcie i kupcie coś koniecznie.

Samej Warszawy nie zwiedzaliśmy właściwie wcale. Przyjechaliśmy koło jedenastej, a tak się złożyło, że chcieliśmy wstąpić do jednego sklepu, który wycofują już powoli w Polsce. Miało być tylko na chwilę, ale jak zwykle się zeszło, a okazało się, że sklepu już nie ma.  



   


27 września 2013

Flame Alchemist cz.4: Niespokojne deszcze (FullMetal Alchemist, royai)


         Pierwsza noc czerwcowa była pochmurna i burzowa. Przez cały dzień ciemne, deszczowe chmury zbierały się nad okolicą, zasłaniając słońce, a wreszcie przed północą wypuściły z siebie całe napięcie. Deszcz lał się strumieniami, obmywając drzewa i pola. Wystarczyło chociaż na chwilę wychylić głowę z okna, by przemoczyć włosy do suchej nitki.
         Roy od dziecka nie lubił deszczu, świecie przekonany, że zawsze psuje najlepszą zabawę. W dniu, w którym jego rodzice odeszli, też padało, lało jak z cebra, dokładnie tak, jak dzisiaj. Pamiętał, że siedział tamtego dnia razem z nianią w pokoju i czekał na ich powrót. Miał wówczas siedem lat, ciągle chciał się bawić, a w głowie miał tylko wygłupy i kombinował, jak dopiec bogu ducha winnej opiekunce.
         - Jestem nieznośny! – wykrzyknęła ze złością Giera, bezskutecznie próbując go złapać. Był szybszy, sprytniejszy i mniejszy. Kiedy już zamykała ramiona w żelazny uścisk, on wymknął się między jej nogami i umknął do szafy. Giera nie była osobą cierpliwą; jej pulchna twarz momentalnie poczerwieniała ze złości. Strzepnęła długą spódnicę i ruszyła do pokoju dziecięcego, omal nie potykając się o porzuconego pluszaka.
         - Royu Mustangu! Wychodź w tej chwili!
         Siedmiolatek zachichotał bezczelnie i wyskoczył z szafy omal nie przyprawiając biednej Giery o zawał serca. Zagrał na nosie i ze śmiechem zaczął biegać w koło dookoła niej, a za każdym razem, gdy próbowała go schwycić, schylał się tylko albo skakał z uciechy. Nieważne, jak bardzo prosiła, by wreszcie położył się spać, nawet jeśli próbowała go przekupić albo zastraszyć nie ustępował.
         Dzwonek do drzwi przerwał gonitwę. Roy podskoczył radośnie i wybiegł z pokoju, natychmiast pędząc do wejścia głównego. Nie mógł się doczekać powrotu rodziców z opery, liczył, że tej nocy będą leżeć we troję na kanapie w salonie z kakałem i ciastkami czekolady, będzie słodko i ciepło, zupełnie inaczej niż na dworze, gdzie był tylko deszcz i chłód.
         Giera też poszła za nim, wdzięczna, że państwo Mustang zdecydowali się wreszcie wrócić. Serdecznie nie znosiła tego dzieciaka, zawsze działał jej na nerwy, był rozpieszczony  i niewychowany. Za każdym razem śmiał się jej w twarz, gdy tylko udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.
         Zamiast zobaczyć rodziców, Roy ujrzał dwóch wysokich mężczyzn w przemokniętych czarnych płaszczach. Popatrzył na nich zdziwiony, radość w ciemnych oczkach zgasła na chwilę, widocznie posmutniał, że to jednak nie mama i tata. Giera aż wstrzymała oddech. Coś się na pewno stało! Policjanci nie pukają do domów tak przypadkiem!
         - O co chodzi? – wychrypiała, stając przed Royem.
         - Pani tu pracuje?
         - A bo co? – zmarszczyła brwi. – Panowie w jakiej sprawie?
         - Jest pani pewna, że będziemy rozmawiać przy dziecku? – jeden z policjantów zmierzył Roya spojrzeniem. Jakoś odruchowo schował się bardziej za Gierę.
         - Royek, założę się, że nie dasz rady zbudować zamku z nowych klocków od cioci Chris.
         - Dam radę! – zaprotestował gorąco i zanim zdążyła mrugnąć zniknął się w swoim pokoju, otwierając pudło kolorowych sześcianików. – To będzie taki zamek, że padniesz, Giera!
         - Więc o co chodzi? – spytała, zapraszając mężczyzn do salonu. Przeczucie podpowiadało jej, że coś złego się stało. Stare, pomarszczone ręce trzęsły się, mimo, że próbowała odgonić czarne myśli. Była osobą przesądną i bojaźliwą.
         - Pół godziny na głównej ulicy zdarzył się wypadek z udziałem młodego małżeństwa. Podejrzewamy, że to państwo Mustang – Giera gwałtownie zaczerpnęła powietrza, musiała usiąść na kanapie. Nerwowo przebierała młynka palcami, nie mogąc opanować drżenia warg.
         - Potwierdza pani, że to Lucinda Mustang? – spytał drugi funkcjonariusz, podając jej czarnobiałą fotografię. Zdjęcie zrobione niedawno, Giera od razu rozpoznała miejsce, w którym zawsze kupowała cukierki dla Roya.
         Na ulicy leżała młoda kobieta w pięknej, błyszczącej sukni do kostek. Na plecach miała marynarkę z metalowymi naramiennikami, jedną z tych, które podbijały ostatnio modową Centralę i razem z żonami oficerów ze stolicy napłynęły tutaj, na wschód. Nosiła wysokie buty na siedmiocentymetrowy podeszwach, błyszczące, czarne, niewygodne, będące według Giery idiotyzmem. Jeden zsunął się z jej gładkiej stopy i leżał metr od ciała. Wyglądało jakby wyleciała przez przednią szybę w czasie wypadku, cała jej skóra pokryta była ranami i siniakami. Giera przyjrzała się twarz, zasłaniając usta dłoniom. Nikt poza jej panią nie miał tak pięknej linii ust, mądrego czoła i tak idealnie ufryzowanym włosów. Mimo szerokiej rany na prawej części twarzy bez trudu rozpoznała Lucinde Mustang.
         Pokiwała głową, z trudem powstrzymując wybuch szlochu.
         Pokazali jej jeszcze jedno zdjęcie. Bez problemu rozpoznała beżowy, prążkowany garnitur i czarne, gęste włosy jej pana. Jego przystojna, zawsze roześmiana twarz zastygła w jakiejś paskudnej, wykrzywionej formie, wyglądał, jakby bardzo cierpiał. Oboje zginęli w wypadku.
         Giera nie wiedziała, że Roy siedział pod drzwiami salonu od początku rozmowy. Usłyszała go dopiero, gdy wybuchnął szlochem, usłyszawszy słowa policjanta: „A więc potwierdza pani, że to państwo Mustang zginęli w wypadku?”.
         Niedługo miała być szósta rocznica; dokładnie dwudziestego trzeciego czerwca.
         Roy miał dzisiaj naprawdę ciężki dzień. Mistrz Hawkeye chodził zły od samego rana, chociaż sam nie znał powodu. Każdy, kto spróbował do niego zagadać i obojętnie, czy była to Riza z zapytaniem, czy dolać mu mleka do kawy czy on z prośbą o wytłumaczenie jakiegoś nieznanego zagadnienia albo niewinny kot, wszystkim dostało się tak samo.
         Berthold Hawkeye zawsze był dziwny, ale ostatnio zachowywał się zupełnie irracjonalnie. Bywało, że przez całe dnie nie wychodził z pokoju, innym razem znikał na całe godziny, by pospacerować. Czasem denerwował się, gdy ktoś śmiał głośniej westchnąć w jego obecności, kiedy indziej dziwił się, czemu wszyscy tak ponuro milczą. Jedząc gulasz, nabierał ochoty na pieczeń, a następnego dnia marzyła mu się znowu zupa grzybowa. Stale nad czymś dumał, czasami zrywał się nagle, jakby dostał olśnienia, wykrzykiwał coś albo od razu biegł do gabinetu.
         Roy i Riza jednogłośnie uznali, że najzwyczajniej w świecie zwariował.
         Dziś też zachowywał się osobliwie. Kiedy rudy kot zastąpił mu drogę na schodach, wyglądał, jakby miał zaraz podpalić połowę świata z gniewu. Zwierzak umknął do kuchni, wskakując na kolana Rizy. Kiedy wkroczył do kuchni, od razu zaczął ją besztać a to za niepościerany stół, a to za wystygnięte mleko. Riza, z wrodzonym spokojem, niewiele robiła sobie z jego powarkiwania, po prostu stwierdziła, że jeśli ma ochotę na gorący napój, niech sam sobie podgrzeje, bo zaspakajanie jego zachcianek nie należy w żadnym wypadku do jej obowiązków.
         Roy nie był w tak komfortowej sytuacji. Jakby nie patrzeć jego pobyt tutaj, a co za tym idzie nauka alchemii i przyszłość, leżały w rękach mistrza, wystarczyło jedno krzywe spojrzenie albo zły ton głosu i już mógł wylecieć. Usłyszał już dzisiaj, że jest „durniem”, gdy nie umiał przetransmutować kamiennej bryły w jakiś sześcian, jak zażyczył sobie nauczyciel, a potem „niezdarą”, kiedy rozlał na siebie gorącą herbatę, a przed godziną został okrzyknięty „skończonym osłem!” po tym, jak przetransmutował kamień w złoto. On sam nie widział w tym nic złego, ale mistrz i tak sieknął go w ucho tak mocno, że aż mu się w głowie zakręciło.
         - Mogę? – Riza wsunęła głowę przesz szparę w drzwiach.
         Roy uśmiechnął się lekko, wreszcie ktoś, z kim będzie mógł porozmawiać, zamiast rozpamiętywać dawne dzieje. Sam nie wiedział, czemu przypomniała mu się dzisiaj Giera. Nie widział jej później ani razu, zajęła się nim Madame Christmas. Pewnie gdzieś odeszła, może już nie żyła. Jeśli tak, miał nadzieję, że nie miała mu za złe tych wszystkich psot.
         - Chodź, umieram z nudów.
         Zagrali w wisielca, ale po czternastej przegranej Roy uznał, że to chyba najgorsza zabawa jakąś wymyślono.
         - Głupi jesteś i dla tego ci nie wychodzi! – zachichotała Riza.
         - Sama jesteś głupia – naburmuszył się Roy. – Chciałbym pójść do lasu, pewnie na polanie jest już mnóstwo poziomek.
         Riza skinęła głową.
         - Byłam tam ostatnio z Bethany, wszędzie wyrosły śliczne krzaczki. Paskudna pogoda!
         - Kiedy pada, bóg szcza na ludzkie problemy – usłyszeli.
         W drzwiach stał mistrz Hawkeye, jak zwykle zjawił się niewiadomo kiedy. Na ramiona narzucił wygniecioną koszulę w kratę. Przez ostatnie kilka dni wyglądał jak wrak człowieka, teraz Royowi wydawało się, że jest jakiś żywszy, zupełnie jakby coś się w nim odmieniło.
         - Jest coś takiego jak bóg? – zapytał.
         - Nie jestem od pouczania się w kwestiach „religijnych” – burknął. – Większość alchemików twierdzi, że to podpowiedź ludzkiej wyobraźni. Rizo, chodź ze mną.
         Riza niechętnie podniosła się z kleczęk i wyszła za swoim ojcem. Roy słyszał jeszcze, jak pytała mistrza, czy coś się stało, a potem ich kroki ucichły i znów pozostał sam. Deszcz bębnił jakby bardziej, walił w szyby, jakby chciał je rozbić i wedrzeć się do ciepłego wnętra.
         Roy nigdy nie był typem samotnika. Nie lubił i nie potrafił radzić sobie z brakiem towarzystwa. Zawsze znajdował sobie kogoś, z kim mógł coś spsocić albo po prostu się pobawić. Teraz, gdy zabrakło Rizy, nie miał pojęcia, co może zrobić. Przez ten deszcz nie mógł poszukać rozrywki we wsi, a zapowiadało się, że jedynymi jego partnerami tego wieczoru będą koty Mistrza Hawkeye, których serdecznie wprost nie znosił.
         Nocą zbudził go płacz. Tak cichy, że na początku myślał, że to po prostu miauczenie kota. Płacz człowieka skrzywdzonego i bardzo nieszczęśliwego. Rozejrzał się po ciemnym pokoju, a jednak nikogo nie zobaczył. Światło księżyca, które jakimś cudem przebiło się przez zasłonę z deszczowych chmur, rozproszyło się na meblach i skotłowanej pościeli, wszystko było tak, jak pozostawił przed snem.
         Gdzieś między uderzeniami kropli deszczu docierał do niego ten żałosny szloch. Zaciekawiony wyszedł z pokoju i nadstawił uszu, szukając zawodzącego. Może Bethany odwiedziła Rizę późnym wieczorem i znów czytała dramaty i wiersze zmarłej matki? Pewnie teraz rozpamiętywały każdą scenę i każdy wers „ A pamiętasz gdy X powiedział Z, że oddałby dla niej życie, że każdy jego oddech jest jej, ochhh~”. Nie zdziwiłby się, gdyby nieźle się przy tym wzruszyły.
         Płacz rzeczywiście dochodził z pokoju Rizy, ale brzmiał jakoś niepokojąco. Urywał się na chwilę, jakby ktoś za wszelką cenę starał się zachować spokój, powstrzymać cisnące się na usta jęki. Roy niepewnie zastukał, a jednak odpowiedziała mu tylko cisza, płacz ustał.
         - K-Kto tam?
         Rozpoznał słaby, jakby dukający głos Rizy. Nie była jedną z tych panien, która roniła nocami gorzkie łzy. Kiedy spytał ją co myśli o wyrażaniu emocji przez płacz. „To strasznie żałosne, wiesz? Robi się człowiek czerwony, cieknie mu z nosa, a potem boli głowa.”.
         - To ja, Roy. Wszystko gra?
         Miał wrażenie, jakby pociągnęła nosem i odetchnęła głęboko.
         - Tak, jest dobrze. Idź sobie – nakazała cicho. Głos trochę jej się łamał, zupełnie jakby walczyła z kolejną falą szlochu.
         Roy poczuł, że o nogi ociera mu się czarny kot. Zwierzak wyglądał trochę upiornie w bladym świetle księżyca. Zielone oczy z źrenicami jak igiełki błyszczały mu nieprzyjaźnie, a jednak uparcie miział jego kostki, patrząc trochę wyczekująco.
         - Wchodzimy? – spytał cicho Roy, naciskając klamkę.
         W pokoju było zupełnie ciemno. Roy wielokrotnie przesiadywał tutaj całymi godzinami, gdy razem z Rizą zajadali się ciastkami albo oglądali stare książki, które ukradła z biblioteki ojca. Znam dobrze ścianę pozaklejaną wycinkami z gazet i zdjęciami, po omacku potrafił manewrować między meblami a postawionymi gdzie popadnie pudłami. Wiedział, gdzie Riza rzuca ubrania, nawet nie potknął się o zwinięte spodnie na środku pokoju.
         Płakała. Riza Hawkeye płakała. Roy aż przystanął. Nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. Wydała mu się nagle bardzo słaba i bardzo krucha. Często widział, jak dziewczyny płakały. Angelina, jego przyszywana siostra, często ryczała, a jednak jej łzy z czasem straciły na mocy, przestał się nimi przejmować. Pannice, które ciągnął w szkole za warkocze, też chlipały przy byle okazji. Riza rzadko się smuciła, prawie zawsze doszukiwała się jakiejś dobrej strony, biła od niej pozytywna energia.
         Kot podszedł bezszelestnie do łóżka i wskoczył na poduszki, trącając noskiem zaciśniętą pięść Rizy. Dziewczyna uniosła głowę, pokazując mokrą, czerwoną twarz, uśmiechnęła się nieszczęśliwie i pogłaskała główkę pupila.
         - Hej, Riza, co ci jest? – spytał Roy, podchodząc bliżej.
         Niemal natychmiast odwróciła głowę, zupełnie jakby nie chciała na niego patrzeć. Wydawało mu się, że jakby bardziej się zarumieniła.
         - Nic, mówiłam ci przecież!
         - Więc dlaczego płaczesz? – drążył temat. Usiadł na brzegu łóżka, chciał ją jakoś pocieszyć, ale nie bardzo potrafił. Może ją przytulić? Albo powiedzieć coś podnoszącego na duchu? Przypomniał sobie, że jego siostra, Joana, zawsze głaskała go po plecach, gdy coś się działo. Na przykład kiedy dostał piłką albo kiedy jego pies gdzieś zniknął i nigdy więcej nie wrócił.
         Dotknął łopatki Rizy, chcąc jakoś ją wesprzeć, a wtedy krzyknęła z bólu, wbijając twarz w poduszkę. Przestraszony cofnął rękę, nie rozumiejąc co się właściwie stało.
         - Przepraszam – wymruczała w poduszkę, łykając łzy. – Boli...
         - Posuń się trochę, mazgaju – powiedział cicho, gramoląc się na łóżko. Złożył swoją głowę obok jej na poduszce, przeciągnął się i zapatrzył w sufit. Nagle złapała go mocno za rękę i splotła jego palce ze swoimi. – Chcesz pogadać?
         Pokręciła głową, nic nie mówiąc. Nie miał pojęcia, ile tak leżeli. Riza, wtulona w pościel, czasem nagle wyginała się w spazmie szlochu, ale zaraz się opanowywała, stale trzymała go za rękę. Roy patrzył w sufit, czekając, aż wreszcie zaśnie. Jakieś ukryte wyczucie podpowiadało mu, by nie pytać, co się właściwie stało. Czuł się całkiem dobrze, było mu ciepło przy jej boku, jakoś tak... na miejscu.
         Dochodziła trzecia, gdy oddech Rizy stał się miarowy i głęboki. Na dworze wciął padało, zupełnie jakby niebo zdecydowało się pozbyć całego zapasu wody gromadzonego przez lata. Roy spróbował się poruszyć, a jednak Riza trzymała go bardzo mocno. Jej drobna ręka zacisnęła się wokół jego dłoni, jakby był ostatnią ochroną przeciw światu, którego znać nie chciała.
         Wyciągnął drugą rękę i sięgnął w stronę jej pleców. Zawahał się, a jednak nie cofnął dłoni. Nie powinien, przecież Riza się wścieknie, nie wypadało, mistrz go ukatrupi za oglądanie ciała jego ukochanej córki, ale musiał, po prostu musiał wiedzieć, co ją tak wtedy zabolało.
         Podciągnął rąbek koszuli nocnej, odsłaniając nagie plecy pokryte obrzydliwą mozaiką czarnych kresek, opuchlizny i zaczerwienień. Roy wciągnął powietrze ze świstem. Widział już kiedyś takie rany – niektórzy oficerowie robili sobie tatuaże i świeżo po wstrzyknięciu barwnika mieli podobne podrażnienia.
         Dlatego mistrz Hawkeye ją do siebie wezwał? Wytatuował jej to... To coś? Nawet nie potrafił powiedzieć, co przedstawiał przedziwny obraz na plecach Rizy. Przypominał trzy połączone ze sobą okręgi, ozdobione jakimiś napisami i symbolami. Rozpoznał symbol słońca, ognia i salamandry. Na środku widniała klepsydra z rombem i trójkątem w środku. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Riza poruszyła się nieznacznie i był pewien, że zaraz się obudzi. Czym prędzej ułożył się tak jak wcześniej i znów zapatrzył w sufit, czując jakiś dziwny niepokój. Dlaczego ją tak napiętnował?

         Powoli przestawało padać.

Flame Alchemist cz.3: Pierwsza transmutacja Roya (FullMetal Alchemist, royai)


         Madame Christmas pisała w jednym z listów do Roya Mustanga:
         Pusto tu bez ciebie, Roy. Angelina i Joana bardzo za tobą tęsknią. I ja tęsknię. Tyle się u nas dzieje...Spotkałam ostatnio na przyjęciu u chorążego Jerda, pamiętasz chorążego, prawda? Bywaliśmy u niego na przyjęciach... No więc spotkałam uroczego pułkownika. Wyobraź sobie, mój drogi, że gdy opowiedziałam mu o twojej nauce alchemii u tego okropnego Hawkeye, powiedział, że to mąż jego córki! Jaki ten świat mały, prawda? Wyobraź sobie, że Elizabeth, jakie to romantyczne imię, prawda? musiała być uroczą kobietą, wyszła za tego dziwaka wbrew woli rodziców, a ten pułkownik i pan Hawkeye nie bardzo się lubą. Pułkownik Grumman. Koniecznie zapytaj pana Hawkeye o niego i napisz mi, czego się dowiedziałeś. Naprawdę przemiły człowiekiem z tego pułkownika! Piszesz o jakiejś dziewczynie, która tam z wami mieszka. Biedulka! Jakież to okropne dla młodej damy mieszkać na takim odludziu. Przecież tam tak rzadko są jakieś przyjęcia, co ona robi całymi dniami? Kiedy znów do mnie przyjedziesz, weź ją proszę ze sobą, chciałabym jej pokazać  l e p s z e  życie. Myślę, że dogadałaby się z dziewczynkami. Może się zaprzyjaźnią? Pomyśl, jak byłoby cudownie! One mogłyby odwiedzać ją na wsi, odetchnąć tam trochę świeżością, a ona przyjeżdżałaby do nas, do miasta! Uczyniłabym z niej damę. Jak ona się nazywa? Roza? Spytaj ją, czy się zgodzi. Czy aby jesteś zdrowy? Pisz do mnie, obiecałeś. W czerwcu będzie już szósta rocznica... Przyjedziesz? Całuję, ciocia Chris.
         Roy jakoś nie potrafił wyobrazić sobie Rizy jako „damy”. Nigdy w życiu nie widział jej w niczym eleganckim, zawsze była tak samo roztrzepana i beztroska. Pewnie pękłby ze śmiechu, gdyby ją ujrzał w jakiejś długiej sukience pożyczonej na przykład od Angeliny. Był pewien, że Riza prędzej potknęłaby się o falbany niż przypominała „uroczą panienkę”.
         Roy przeczytał list kilkakrotnie, ale nie przypomniał sobie, żeby Riza, która bardzo często opowiadała mu historię o swoich nielicznych krewnych i znajomych, kiedykolwiek wspomniała o pułkowniku nazwiskiem Grumman.
         Ciociu, też za wami tęsknię. Powiedz Joanie, żeby nie ruszała moich rzeczy, bo jej łeb urwę! Ucałuj proszę Angelinę. Nie, nie pamiętam tego Jerda. Znasz chyba pół wojska. Uczę się dobrze, na pewno przyjadę, Riza jest fajna, spytam się, czy przyjedziecie ze mną,  mam się dobrze. 
         - Piszesz do ciotki? – spytała Riza, wchodząc do kuchni z bukiecikiem wątłych, słabo rozwiniętych roślinek. Od razu zapachniało miętą, tak jak w sypialni jego przyszywanej siostry, Angeliny, która stale wylewała na siebie całe flakoniki olejku miętowo-cytrynowego.
         - Yhy. Słuchaj, znasz może kogoś takie jak... ee, o tu jest, jak Gremman?
         Riza zmarszczyła brwi, starając sobie przypomnieć obco brzmiące nazwisko.
         - Nie znam. Kto to? – spytała po chwili, zabierając się za robienie ciastek, które Roy tak uwielbiał. I chociaż ojciec twierdził, że smakują obrzydliwe, oni zajadali się nimi bez przerwy, obojętnie, czy szli na pobliskie bagna, w okolice niezbadanych jeszcze pagórków, czy spędzali czas w rozkwitającym ogrodzie.
         - Jakiś pułkownik. Ciotka twierdzi, że możesz go znać.
         - A nie chodzi ci przypadkiem o pułkownika G r u m m a n a? – spytała, pochylając się nad listem od Madame Mustang. Roy wielokrotnie opowiadał o ciotce, towarzystwie, w jakim się obracała, jej dziwactwach, co sprawiło, że kobieta urosła w oczach Rizy do ideału elegancji i kobiecości. – Czemu ty zawsze wszystko przekręcasz? Już wiem, czemu tata mówi, że jesteś strasznie głupi. Pułkownik Grumman, ciołku. To mój dziadek.
         - Poważnie? – zdziwił się Roy. – Ha, patrz, on i moja ciotka się spotkali. Kiedy już zacznę karierę w wojsku, szepnij dziadkowi, żeby mnie awansował. Nie wiedziałem, że masz rodzinę w armii.
         - Mam. Ale wiesz, tata nie lubi wojskowych i nawet nie bardzo go znam.
         - Ciotka pisze, że jest bardzo miły – wyjaśnił, jednocześnie kreśląc kilka zdań w liście.
         - Nosił takie śmieszne, okrągłe okulary – Riza złączyła kciuki i palce wskazujące obu rąk i przyłożyła je do twarzy, naśladując wygląd szkieł pułkownika. – I ciągle tylko grałby w szachy.
         - Twoja mama nie żyje? – spytał nagle Roy, zdając sobie sprawę, że Riza nigdy nic nie mówiła o swojej matce.
         Riza wyprostowała się nagle, omal nie wypuszczając z dłoni drewnianej łyżki, którą mieszała masę na ciastka. Zamarła w pół ruchu, całe jej ciało zesztywniało i Royowi wydawało się przez chwilę, że nawet nie oddychała. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak przykre pytanie zadał, ale było już za późno. Ramiona delikatnie zadrżały, zupełnie jakby miała się zaraz rozpłakać, ale po chwili odetchnęła głęboko, otrząsnęła się z chwilowej słabości i znów była dawną, wesołą Rizą.
         - Zmarła cztery lata temu.
         - Przykro mi – bąknął cicho Roy, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Przeprosić za brak wyczucia, uśmiechnął się pocieszająco, a może po prostu ją objąć? Zakłopotany uciekł gdzieś wzrokiem, zapominając o liście do ciotki. – Miał na imię Elizabeth, prawda?
         - Tak – skinęła lekko głową.
         Riza patrzyła w okno, nie zwracając na niego uwagi. Mięta wyrosła już na brudnej, wilgotnej ziemi, kwiecień był wyjątkowo ładny, padało rzadko, a słońce każdego dnia łechtało ziemię grzesznych ludzi. Jeden z kotów wygrzewał się na schodach prowadzących do domu. Pomilczawszy dłuższy moment, poczuła, że już się uspokoiła.
         - Moi rodzice też nie żyją – powiedział po chwili Roy cicho. Skulił się w sobie, wydawało się, że jego ramiona są jakby trochę zwiotczałe, jakby uleciała z niego cała pewność siebie. Riza uśmiechnęła się smutno, pogłaskała go po plecach pocieszająco.
         - Wiem, co czujesz – zapewniła ciepło.
         Zmusił się do uniesienia kącików ust, a jednak wyszedł z tego jedynie niemrawy grymas, zupełnie niepodobny do uśmiechu. Zrozumiała, skinęła głową i usiadła obok niego. Roy odkaszlnął, starając się pozbyć nieprzyjemnego ucisku w brzuchu.
         - Widzisz, ciotka pyta czy chciałabyś do nas przyjechać... W czerwcu.
         Oczy Rizy błysnęły radośnie, zupełnie jakby Roy poinformował ją o najcudowniejszej sprawie na świecie. Uśmiechnęła się szeroko, zdumiona i podekscytowana.
         - Naprawdę?
         - Jeśli być chciała...
         - Byłoby cudownie! – wykrzyknęła. – Madame Christmas musi być wspaniała. Powiedz, jak u was jest?
         Roy zamyślił się na chwilę; nie bardzo wiedział, co opowiedzieć o nudnym, a przynajmniej dla niego, pełnym flirtu życiu ciotki. Wiecznie gdzieś wychodziła, zawsze wyperfumowana, ufryzowana i wymalowana, wzbudzając zazdrość dam i pożądanie oficerów, Niektórzy mówili, że była największą pięknością w całym mieście, inni burczeli, że to tylko przebiegła kokietka i chytra flirciara. Odkąd jego rodzice zginęli, mieszkał u niej razem z dwoma przyszywanymi siostrami – Joaną, poważną, trochę zdziwaczałą i mrukliwą pianistką i Angeliną, dziewczyną obrotniejszą i weselszą od pierwszej. Gdyby nie przywyknął od najmłodszych lat do życia wypełnionego kolacjami, piknikami i balami, pewnie nie uważałby życia ciotki za monotonne.
         - Oj, sama wszystko zobaczysz – wzruszył ramionami. – Będzie fajnie.
         - Na pewno!
         Roy uśmiechnął się i dopisał do listu do ciotki ostatnie kilka zdań, potwierdzających niedługi przyjazd jego i Rizy. Miał nadzieję, że mistrz nie będzie miał nic przeciwko ich wakacjom.
         Nadszedł słoneczny maj tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Wiosna zbudziła się wyjątkowo wcześniej, już od połowy marca słońce ogrzewało zmarzniętą, twardą skorupę ziemi, a każdy kolejny dzień był coraz cieplejszy i przyjemniejszy. Miedze zaczerwieniły się dorodnymi makami, a łąki niemal w całości pokryły się żółtymi mniszkiem lekarskim.
         Wiejskie życie toczyło się swoim, leniwym, trochę ospałym rytmem. Nic szczególnego się nie działo, dlatego też wszystkie plotki roztrząsane przez przekupki na targu i gospodynie w czasie wieczornych spacerów, rosły do rangi tajemnic państwowych, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli.
         Mimo jasnego słońca, które wręcz wzywało, by wyjść z domu, nacieszyć się wolnością i beztroską, Roy nie wyściubił nosa  z domu już od kilku dni. Niedługo będzie już trzeci miesiąc odkąd przybył do Bertholda Hawkeye, by poznać sztukę alchemii, a jednak – jak to określił mistrz, zawsze gotowy podnieść ucznia na duchu – okazał się skończonym tępakiem, a formuły i zasady pozostały dla niego niezrozumiałym bełkotem. Od samego rana siedział w dusznym pokoju nad kręgami i zapisami, które podarował mu mistrz, powtarzając sentencje i zasady.
         Wydawało mu się, że wszystko i wszyscy uwzięli się, by utrudnić mu naukę. Najpierw te cholerne koty mistrza Hawkeye, których – jak się przekonał w ostatnich tygodniach było aż pięć, a każdy kolejny podlejszy od poprzedniego – przychodziły kolejno do jego pokoju, jeden ułożył się na jego stopach, grzejąc drapiącym futrem, czego w takim upale wcale nie potrzebował, inny zajął miejsce na jego notatkach i za nic w świecie nie chciał się ruszyć.
         Riza wpadła do niego jakąś godzinę temu, uśmiechnięta, rumiana i zdyszana. Razem z kilkoma dzieciakami ze wsi, których Roy nie znał tak dobrze jak ona, ale i tak lubił tą gromadę, poszła nad pobliską rzekę. Proponowałaby poszedł z nimi i chociaż bardzo chciał, głównie po to, by zobaczyć uroczą, czternastoletnią koleżankę Rizy, Bethany, w letniej sukience, zmusił się, by zostać. Mimo to jego myśli kręciły się przy niedalekim zakolu, gdzie pewnie trwała teraz przednia zabawa. Niemal widział Bethany siedzącą na brzegu z nogami w wodzie, Ransoma, jego dobrego kumpla, który wspinał się na nadrzeczne lipy, roześmianą Rizę, grającą razem z resztą w ganianego albo chowanego. W rezultacie nauka była ostatnim, czemu poświęcał myśli. Niemal słyszał ich wrzaski, gdy wrzucili któreś z młodszych dzieci do rzeki.
         Zamiast powtarzać zasady obowiązujące alchemików, zastanawiał się, kiedy znajdzie czas, by napisać do ciotki Chris, czemu rudy, wychudzony kot postanowił akurat poocierać się o jego kostki, co teraz robi mistrz Hawkeye, dlaczego właściwie zdecydował się na naukę alchemii.
         Sięgnął po obgryziony ołówek i przerysował jeden z kręgów z notatek mistrza Hawkeye na blacie stolika. Miał wrażenie, że po wielogodzinnym powtarzaniu zasad przepływu energii, pojął się jej krążenie. Zmarszczył brwi i śledził wzrokiem symbole zapisane na kręgu. Uwolnienie energii możliwe jest tylko dzięki zapisaniu odpowiednich wzorów.
         Odetchnął głęboko i dotknął palcami kręgu. W jego żyłach zatętniła swego rodzaju energia, jakby silniejsza niż dotąd moc. Błysnęło, zamrugało, strzeliło. Blat biurka uwypuklił się w jednym miejscu, tworząc dziwnego kota z długa szyją.
         Roy aż gwizdnął z uciechy! Udało się! Właśnie dokonał swojej pierwszej transmutacji! Tylko dlaczego kot? Od nadmiaru tych cholernych pchlarzy poprzestawiały mi się klapki w mózgu? Roześmiał się głośno, zdając sobie sprawę, że nigdy nie był z siebie tak dumny jak dzisiaj.
         I chociaż była to tylko niewielka, nieświadcząca o talencie sztuczka, miał wrażenie, jakby zrobił ogromny, można powiedzieć milowy krok w drodze na sam szczyt alchemii. Za wiele lat będzie najsławniejszym, najbardziej szanowanym i podziwianym alchemikiem na świecie.
         Mimo, że nie cierpiał kotów, uważając je za wyrodne, złośliwe bestyjki, pozostawił dowód swojego pierwszego sukcesu. Może chciał pamiętać w trudnych chwilach, że coś jednak mu się udało, a może po prostu nie potrafił odwrócić transmutacji.
         Nigdy wcześniej ani nigdy później nie był z siebie tak zadowolony. Popatrzył z czu
         - Wczoraj chciałem napisać do Madame Christmas, by cię stąd zabrała. Myślałem, że do niczego się nie nadajesz.
         Roy odwrócił się gwałtownie i ujrzał za sobą samego Bertholda Hawkeye. Mężczyzna, jak zwykle nieogolony i osowiały, opierał się o framugę drzwi, krzyżując ramiona na piersi. Spod jasnych, rzadkich pasem włosów wyłaniała się chuda, surowa twarz z podkrążonymi, zapadniętymi oczami. I, ku najwyższemu zdumieniu Roya, uśmiechał się lekko.
         - Zmienił pan zdanie? – spytał cicho, trochę przestraszony.
         - Może jednak coś potrafisz – przyznał mistrz chłodno.
         Roy słyszał w życiu wiele pochwał. Oficerowie, którzy bywali w domu jego ciotki, niejednokrotnie komentowali jego umiejętności sportowe albo wiedzę. Damy i aktorki, u których spędzali czasami wieczory, szczypały go w rumiane policzki, mówiąc, że jest ślicznym chłopcem. A jednak żadna z tych pustych próśb nie dała mu tyle radości ile słowa mistrza.
         Uśmiechnął się szeroko i skinął głową w podzięce. Skłonił się nisko, tak jak czynili to niektórzy oficerowie, prosząc do tańca jego ciotkę, ale mistrz tylko prychnął w odpowiedzi i wyszedł. Jeden z kotów też wzgardził wdzięcznością Roy’a, machnął zirytowany ogonem i wyszedł.
         Zza okna dobiegły znajome głosy i śmiechy. Roy wyjrzał za okno, sprawdzając, kto zjawił się w ogrodzie. Bethany, Riza i Ransom rozsiedli się koło krzaków malin, śmiali się i przekrzykiwali na przemian. Mokrzy, brudni, zdyszani, wyglądali niemal jak namacalny symbol dzieciaka po przedniej zabawie. Roy zdał sobie sprawę, że wcale nie żałował, że  z nimi nie poszedł. Jutro też będą się włóczyć po okolicy, pojutrze, popojutrze, za tydzień, a przecież nie codziennie wykonuje się swoją p i e r w s z ą transmutację. Uśmiechnął się pod nosem.

         Ciociu, pisał kilka dni potem, myślę, że idzie mi coraz lepiej. Powiedz Angelinie, że zrobię sukienki jej lalkom jednym ruchem. Niech tylko da mi materiał i koraliki, będą wspaniałe. Nawet mistrz mówi, że nie jestem jednak największym osłem, jakiego zrodziła ta ziemia. Tak parę razy powiedział. Umiem rysować kręgi i uwalniać energię. Niedługo przyjadę, Roy. PS. Przyślij mi proszę trochę czekolady, u mistrza jej nie ma, a ja potrzebuję!

24 września 2013

"...żeby z Tobą być" cz.10 (Ben10, Gwevin]

         Pięćdziesiąt trzy metry od miasta Bellwood, zaraz na skraju niewielkiego lasu, dwie minuty drogi od drogi szybkiego ruchu, pojawiły się wielkie, kilkumetrowe wrota. Jeszcze o czwartej nikt o żadnych drzwiach nie wiedział, nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś mógł w ogóle stawiać wejście prowadzące donikąd w tak niedogodnym miejscu, rzadko odwiedzanym przez ludzi. A jednak zagubiony spacerowicz o czwartej trzydzieści zaalarmował główny posterunek policji o wrotach znalezionych przez jego psa, który szukał miejsca do oznaczenia terenu.
         Pomieszało mu się w głowie, pomyślał policjant, a jednak wysłał radiowozem dwóch oficerów, ostrzegając, by byli przygotowani na majaczącego dziwaka. Na miejscu okazało się, że informator jest zupełnie zdrów psychicznie i fizycznie, a wrota nie są wcale wytworem jego poronionej wyobraźni, są rzeczywiste, namacalne, a jednocześnie niewyjaśnione i niepokojące.
         Media w mgnienia oka podchwyciły informacje. Spekulacje były przeróżne od zupełnie prawdopodobnych po najdziwniejsze. Nieznana dotąd cywilizacja ostrzega ziemię, czyżby wielkie pomniki to kolejny sygnał po porwaniach krów i kręgach w zbożu? Hydraulicy znów będą potrzebni?, donosiła jedna z darmowych, codziennych gazet rozdawanych w kioskach. Ekolodzy mówią stanowcze nie niszczeniu zieleni w okolicach Bellwood! Grupa bojowników pokazuje swój sprzeciw przez sztukę wśród lasu. Tylko u nas: wszystko o niewyjaśnionej ścianie w okolicach Bellwood!, głosił nagłówek na dwutygodniku medycznym. Kreatywność młodych nie przestaje zadziwiać. Anarchiści z Bellwood stworzyli coś oszołamiającego. Kto jest sprawcą monumentalnego dzieła? , pisała inna kolorowa gazeta, umieszczając zdjęcie wrót zaraz obok informacji o powiększeniu piersi przez aktorkę znaną z tasiemcowych telenowel. I tak dalej, i tak dalej. Ile redaktorów, tyle pomysłów.
         Na miejsce zdarzenia, w które nagle pojawiło się wielu ludzi, mimo wczesnej godziny, zajechał osobowy samochód. Nikt nie zwróciłby uwagi na nowoprzybyłych, gdyby wśród nich nie było wysokiego szatyna z charakterystycznym zegarkiem na ręce. Takiego sprzętu nie można było pomylić z żadnym innym, a wszyscy ci, którzy śmiało głosili, że wrota są pozaziemskie, patrzyli teraz z triumfalnym spojrzeniem schowajcie się ze swoimi dennymi teoriami o artystach i ekologach na innych dziennikarzy. Jeśli Ben Tennyson, sławny na cały świat heros, pojawił się na miejscu, szykowało się coś naprawdę dużego.
         Przy nim było tylko dwoje ludzi – chuda kobieta o rudych włosach związanych w wysoki kucyk na czubku głowy i wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce przetartej na łokciach.
         Blask fleszy był oślepiający. Wszyscy chcieli wiedzieć, czym są wrota, po co ktoś je stworzył, czy są zagrożeniem dla ludzi, kilku ciekawskich chciało koniecznie dostać podpis Bena, bo przecież niecodziennie spotyka się bohatera, który ocalił Ziemię już jako dzieciak.
         Ben zdawał się nie przejmować wrotami; uśmiechnął się tak, że kilku damom zmiękły kolana, wyjaśnił, że nie ma powodu do obaw, a on i jego partnerzy – dokładnie tego słowa użył, co natychmiast wzbudziła zainteresowanie mediów pozostałą dwójką – zajmą się całą sprawą.
         Na parę wspólników żywej legendy nikt nie zwrócił uwagi, do chwili, gdy zorientowano się,  kim właściwie są. Nikt nie spodziewał się jeszcze kiedykolwiek ujrzeć trojkę obrońców ziemi, jak górnolotnie nazwał ich wiele lat temu jakiś magazyn, razem, działającą wspólnie, ramię w ramię. Niektórzy, bardziej zaangażowani w sprawy Hydraulików, wiedzieli, że Gwendolyn Tennyson od lat działa poza Ziemią, wyjeżdżając na misje w różne zakątki galaktyk, ale nie ona wzbudziła największe poruszenie. Większość od razu skojarzyła Kevina Levina.
         - Wszyscy mówili, że byłeś w więzieniu? Czy to prawda?
         - Zamierzasz współpracować z Tennysonem?
         - Co sprowadza cię na Ziemię?
         - Masz coś wspólnego z pojawieniem się tego wejścia w naszym mieście?
         Kevin odwrócił twarz od migających świateł aparatów i podstawianych mu pod nos mikrofonów. W przeciwieństwie do Bena, postanowił sobie, że odejdzie nieopiewany w pieśniach, wolał nie pojawiać się w telewizji. Podobnie Gwendolyn, która wbiła wzrok w czubki swoich butów, które nagle stały się bardzo ciekawe.
         - Myślałem, że z wiekiem gwiazdorstwo przechodzi – rzucił Kevin z udawaną swobodą, obserwując Bena, który z uśmiechem jak u celebryty, tłumaczył reporterom sprawę, o której sam niewiele wiedział.
         Gwendolyn nie odpowiedziała, nawet nie potrafiła spojrzeć mu prosto w twarz. Napięcie między dwójką było niemal namacalne, powietrze stawało się ciężkie, gdy tylko pojawiali się w pobliżu. Kiedy minęło pierwsze zachłyśniecie krótkim szczęściem ze spotkania, bo w głębi serca coś takiego czuli, wróciły inne sprawy. Czuli się oszukani, jedno przez drugie, zdradzeni i porzuceni, samotni.
         - Ben! Sprawa się sama nie wyjaśni! – rzuciła poirytowana, odciągając kuzyna od reporterów. Popchnęła go w stronę wielkich wrót, wytężając wzrok. Wydawało jej się, że już kiedyś, wiele lat temu, widziała podobne drzwi. Nie czekało za nimi nic dobrego, same kłopoty.
         Omal nie zachłysnęła się powietrzem, gdy przypomniała sobie, gdzie już wcześniej pojawiły się takie drzwi. Dlaczego nie skojarzyła od razu, przecież wiedziała, że Kevin walczył wcześniej z tą przeklętą Czarodziejką. Skoro tak, wejście musiało prowadzić do Legerdomeny.
         - Coś się stało? – spytał Ben, podchodząc do drzwi. Przejechał palcami po powierzchni, nie rozpoznając dziwnego znaleziska.
         - To przecież wejście do Legerdomeny – wyjaśniła Gwendolyn.
         - To ta kraina, w której włada Czarodziejka? – Kevin zmarszczył brwi. – Chce nas do siebie zwabić, dlatego podstawia nam klucz pod sam nos, prawda?
         - Możliwe – skinął głową Ben. – Pamiętacie, zaklęcie, które otwiera przejście zmienia się co ileśtam...
         - Kilka sekund – podpowiedziała Gwendolyn.
         - ..., właśnie, więc nie damy rady tak po prostu wejść. Jakiś plan?
         Gwendolyn popatrzyła na wysokie wrota, zastanawiając się, kiedy ostatnim razem odwiedziła sferę przepełnioną magią. Dokładnie pamiętała dziwne, a jednocześnie błogie uczucie spełnienia, jakby ktoś otulił ją ciepłym kocykiem, czuła się silna, niepokonana i wolna od wszelkich zmartwień. Mana krążyła w każdej jej żyle, wypełniała każdą komórkę, przepełniała całe ciało. Nigdzie indziej nie zaznała czegoś takiego. Zupełnie jak jakiś obłędny narkotyk.
         Kevin ze złością uderzył pięścią w kamienne przejście. Po raz pierwszy od wielu lat naprawdę się bał. Przez lata samotnej tułaczki między więzieniem a światem przestępczym zapomniał o lęku niemal całkowicie, zmienił go we własną siłę, nie musiał się nikogo ani niczego obawiać. Energia, którą wchłaniał, dawała mu gwarancje wygranej. Ale Devlin był głupim dzieciakiem, kimś, kto nie ma pojęcia o prawdziwym okrucieństwie i walce, pozbawionym umiejętności potrzebnych do wygrania z dużo silniejszym przeciwnikiem.
         Pod wpływem jego pięści drzwi błysnęły. Na jeden, krótki moment ze szczeliny wydobył się jasno różowy błysk many wypełniającej cały wymiar. Kevin omal nie zachłysnął się z wrażenia, zdumiony łatwością otworzenia przejścia.
         - Pułapka – stwierdziła cicho Gwendolyn. – Nawet nie ma zaklęcia, po prostu nas zaprasza...
         - Nie mamy wyjścia – odparł Ben. – Pora na czas bohaterów! – powiedział z mocą, popychając jedno ze skrzydeł wrót.
         - Odpuść z górnolotnymi tekstami, Tennyson – burknął ponuro Kevin. Ben posłał mu zadziorny uśmiech. Było prawie jak za dawnych lat, a jednak owo prawie zrobiło wielką różnicę. Co się stało przez te lata, że z najlepszym przyjaciół stali się nagle tak odlegli?
         Kevin stanął przy nim i ramię w ramię, jak bracia, popchnęli z całych sił jedno ze skrzydeł. Zaskakująco łatwo ustąpił, odsłaniając magiczną sferę pełną słodkiej many. Legerdomena. Gwendolyn odetchnęła głęboko, wdychając odurzający zapach wyczuwalny tylko dla istot magicznych. Nawet powietrze było tu naładowane maną.
         Weszła pierwsza, stąpając ostrożnie po kamiennym moście zwieszonym nad wieloma podobnymi wśród różowej mgły. Zastanawiała się, gdzie znajdą Czarodziejkę, Devlina i z pewnością także Ragnaroka o ile plotki i zapewniania jego sługusów były prawdziwe i rzeczywiście przeżył eksplozje statku. Zaraz za nią poszli Ben i Kevin.
         Kevin zwolnił trochę, zostając nieco z tyłu. Pochylił się nad krawędzią, szukając jakiegokolwiek śladu kogoś, kto mógł pomóc odnaleźć jego syna albo poszlaki prowadzącej prosto do Czarodziejki albo jeszcze lepiej – Ragnaroka.
         - Levin – usłyszał głos zaraz nad uchem.
         Ben mierzył go nieprzychylnym wzrokiem, zupełnie jakby zastanawiał się, czy dobrze postąpił dając mu kolejną szansę. Minę miał zaciętą i surową, skrzyżował ramiona na piersi i czekał na wyjaśnienia, a jednak Kevin nie wiedział, z czego miałby się tłumaczyć. Ze wszystkich grzechów, które popełnił w całym swoim zyciu? Ben zdążyłby się zestarzeć nim usłyszałby całą spowiedź.
         - Czego, Tennyson?
         - Pamiętaj, mam cię na oku. Jesteś na cenzurowanym. Jeden fałszywy ruch i lądujesz w Nicości na zawsze. Nie obchodzi mnie, jakim cudem za każdym razem uciekasz – powiedział zupełnie poważnie, patrząc prosto w twarz dawnemu przyjacielowi. - Tym razem udupię cię tak, że będziesz mógł najwyżej pomarzyć o ucieczce.
         Nim Kevin zdążył się odciąć, usłyszeli hałas. Most kilkanaście metrów przed nimi dosłownie się zawalić, runął w dół z ogłuszającym hukiem w dół. Gwendolyn stała po drugiej stronie przepaści, równie zaskoczona co oni.
         - Co się do cholery stało? – krzyknął Ben, rozglądając się zdumiony. – Te mosty nie zawalają się od tak po prostu!
         - Ktoś im pomógł – odpowiedział melodyjny, piękny głos.
         Wysoka, smukła, elegancka postać w czarnym, błyszczącym kombinezonie stała na jednym z wyższych pomostów, przyglądając się im z nieskrywaną pogardą. Sposób w jaki patrzyła, pełen wyższości i niechęci, rozwścieczył Kevina. Zakręciła długim, ozdobionym na końcu głową kobry i złotą obręczą kijem, a jej dłoń otoczyła bladoróżowa poświata.
         - Czarodziejka – wysyczał złowrogo Kevin, mierząc ją spojrzeniem.

         - Chcesz rewanżu, Levin? A może szukasz synka?