*
Kosmiczne bary miały to do siebie, że łączyły
wszystkich. Pilotów, więźniów, przestępców, handlarzy, dilerów, każdego, kto
się napatoczył. Zbieranina, która tłoczyła się w takich miejscach, odpychała z
daleka, budząc wstręt. Tworzyli kolorową mozaikę kolców, macek, łap, futer i
łusek, którą dopełniały zbroje, giwery, pistolety, lance, hełmy i przeróżne
bronie, z każdego poziomu i z każdej planety.
Argit siedział w tym bagnie wiele długich lat.
Nauczył się, kogo unikać, a komu co oferować. Kogo można wykorzystać, a
kto wykorzysta ciebie. Potrafił
mistrzowsko chować się przed tymi, u których miał dług. Środowisko barowe było
jego ojczyzną, a on ze swoją szczurza twarzą był jego częścią.
Usiadł przy barze, przywołując gestem barmana
i zamówił jakiś mocny drink. Rozejrzał się po okolicy. Za nim siedzieli
handlarze kosmiczną technologią z Galvana, najbardziej zaawansowaną i
najbardziej niebezpieczną. Obok spoczął ktoś obcy, kogo nigdy wcześniej nie
widział. Na razie wolał się do niego nie zbliżać. Możliwe, że to jakiś
naiwniak, którego łatwo da się wykiwać i naciągnąć, ale równie dobrze mógłby to
być doświadczony zabijaka, z którym Argit nie chciał mieć wiele wspólnego.
Poczuł mocny uścisk kościstych palców na
ramieniu. Czyjeś paznokcie wbiły mu się w skórę tak mocno, że aż syknął z bólu.
Chciał wystrzelić kolcami i uśpić drania, ale dobiegł go cichy, ale
przeszywający głos.
- Witaj, Argit.
Odwrócił się bardziej przerażony niż
zaskoczony.
- K-Kevin?
Rozpoznał mężczyznę od razu, mimo, że bardzo
się zmienił. Wysoki, muskularny z długimi, prostymi włosami, które zakrywały mu
część twarzy, w ponurym płaszczu, przygarbiony, wyglądał upiornie. Argit nie
był w stanie powiedzieć dlaczego, a jednak to nie był Kevin, którego znał. To
był wrak człowieka.
Mężczyzna patrzył mu prosto w twarz, świdrując
spojrzeniem. Argit nie mógł wytrzymać tego wzroku, odwrócił oczy. Poczuł, że
wszystkie kolce stanęły mu dęba. Te oczy były straszne! Małe, podłużne źrenice
świeciły niebezpiecznie głodem. Kevin chciał mocy.
Uśmiechnął się paskudnie. Dopiero teraz Argit
zauważył bliznę w kształcie litery „x” na jego brodzie. Musiał zadrzeć z kimś,
kto ma ostre pazury. Przestraszony cofnął się, niemal wchodząc na blat.
- Nie poznajesz mnie, szczurze?
W tym głosie było coś niedobrego. Argit
poczuł, że przewraca mu się żołądek. Kevin był szalony! Wszyscy to wiedzieli.
Nieprzewidywalny wariat, którego potrzeby były zmienne i niestabilne. Gotowy
zabić dla mocy.
- Myślałem, że siedzisz – wybełkotał słabo.
- Siedziałem.
-
U-uciekłeś?
-
Zgadza się.
Twarz
mu się postarzała. Argit nie potrafił ocenić, czy to przez to, że schudł, a
jednak zapadnięte policzki i ostre rysy nadawały mu kilka lat więcej niż
faktycznie miał. Kiedy mężczyzna usiadł obok niego, poczuł, że najchętniej
uciekłby gdzie pieprz rośnie.
Kevin odgarnął długie, czarne włosy i zerknął
na Argita jeszcze raz, mrużąc złowrogo oczy. Argit zbladł gwałtownie.
- Potrzebuję twojej pomocy, szczurze.
*
Nim słońce zamajaczyło nad horyzontem, Ben
odniósł laptopa dziadka Maxa na miejsce. Staruszek nadal spał spokojnie, a
ponowne wtargnięcie wnuczka nie zwróciło jego uwagi. Ben nawet nie brał
samochodu, przemienił się w kosmitę Szybciora i przemknął przez miasta dwa razy
szybciej.
Gwendolyn siedziała w kuchni, wpatrzona w
filiżankę z kawą. Ben nie umiał robić dobrej kawy. Zawsze wychodziła zbyt
gorzka, zbyt słodka, zbyt mocna albo zbyt słaba. Tym razem dodał za dużo mleka.
Uśmiechnęła się gorzko. Wolała myśleć o pomyłce w parzeniu kawy kuzyna niż o
rzeczywistych problemach.
Jej mąż, jej notowany kilkakrotnie b y ł y
mąż, prawdopodobnie załatwiał stare porachunki. Domyśliła się, że gdzieś
usłyszał, że Ragnarok jednak istnieje, więc chciał dokończyć swoją zemstę. Na
to Ragnarok chciał się odegrać, eliminując Devlina. Na dodatek siedziała w tym Czarodziejka.
A jeśli rzeczywiście ona ożywiła Ragnaroka, to mieli jeszcze większe kłopoty.
Mogła się jedynie domyślać, co uczynił Kevin po ucieczce.
Bała się. Bała się o Devlina. Bała się o
siebie. Bała się o Bena. Bała się o Julię. Bała się o Kena. Bała się o całą
rodzinę. A najbardziej o Kevina. Bała się o niego i bała się jego. Westchnęła
ciężko.
Mówili, dostaniesz urlop, odpoczniesz. Jak
dotąd miała niemniej emocji niż na jednej z niebezpieczniejszych misji. Jeśli
jej podejrzenia się potwierdzą i dojdzie do spotkania z Czarodziejką, to pewnie
będzie chciała ją zabić. Zbyt zalazły sobie za skórę, żeby mogła odpuścić.
Obawiała się też stanu, w którym będzie Kevin. Jeśli moc, którą ukradł, a nie
miała pojęcia, ile jej wchłonął, doprowadziła go do szaleństwa, mógł chcieć
skrzywdzić Devlina, Bena albo ją. Minął dopiero tydzień, a ona już miała dosyć
tego całego urlopu.
Zastanawiała się, jak poinformować Devlina o
ucieczce jego ojca. Chłopak nie miał najlepszym kontaktów z ojcem. Gwendolyn
zastanawiała się nawet, czy Kevin nie będzie winił go za swoje powtórne
uwięzienie w Niebycie.
Wiedziała, że kiedy robi się gorąco, żona Bena
potrzebuje czegoś na odstresowanie. Odszukała w szufladzie paczkę papierosów i
zapaliła, zaciągając się głęboko. Ostry dym wdarł się do jej gardła, drapiąc.
Zakaszlała, nieprzyzwyczajona do gorzkiego smaku. Potrzebowała relaksu.
Przymknęła opuchnięte powieki i dopiła swoją kawę.
Słońce było już wysoko.
Dzień wydawał się być normalny, podobny do
podobnych. Kenneth i Devlin od samego rana grali Julii na nerwach, ganiając po
domu z dzikimi wrzaskami, bawili się w hydraulików i właśnie ścigali jakiegoś
groźnego kosmitę, który istniał tylko w ich głowach. Za nimi starała się
nadążyć trzyletnia Leslie, a jednak na jej krótkich, dziecięcych nóżkach nie
mogła dogonić wysokich, nastoletnich dryblasów. Mimo pozornej beztroski,
Gwendolyn miała wrażenie, że Devlin jest z jakiegoś powodu smutny i nieobecny.
Nie potrafiła go rozszyfrować.
Po nocnych wydarzeniach wszyscy byli zmęczeni,
zwłaszcza ona i Ben. Przy śniadaniu rozmowa toczyła się mniej ważnych tematów.
Chłopcy szeptali między sobą o nowej grze, Julia przekomarzała się z Benem, a
Gwendolyn i Rook dyskutowali na temat budowy nowej stacji kosmicznej w pobliżu
Ziemi.
Późnym popołudniem w domu zjawił się dziadek
Max. Gwendolyn wyczuła, że Ben natychmiast się spiął, zagniewany, że ten coś
przed nim zataił. Ona też miała żal, że
wciąż traktował ich jak niedoświadczonych nastolatków, który nie będą w stanie
zachować się profesjonalnie. Co mógł pomyśleć? Że Kevin przeciągnie ich na tą
„ciemną stronę mocy”, a oni ślepo za nim podążą? Myślała, ż udowodnili już, że
potrafią o siebie zadbać.
Julii nie było, a Devlin i Kenneth walczyli –
dosłownie – na dworze. Dostali się do magazynu z bronią Bena i sprawdzali, jak
działają rozmaite giwery i lance. Gwendolyn czuła, że to może się źle skończyć.
- Cześć, dzieciaki – uśmiechnął się dziadek
Max. – Przyniosłem mój sławny gulasz z pyroniańskich meduz! Są koszmarnie
ostre, ale przepyszne – powiedział, stawiając przed nimi półmisek ze skrojonymi
kawałkami mięsa, jakimiś dziwnymi, na pewno nie ziemskimi warzywami, które
pływały w gęstym, czerwonym sosie.
- Myślałam, że na Pyrosie żyją tylko Pyronicy
– mruknęła Gwendolyn, przyglądając się niepewnie potrawie. – Podobno tam nie ma
wody.
-
Bo nie ma – przyznał dziadek. – Te meduzy pływają w lawie, są uodpornione na
gorąco. Dostałem je w Podmieście. Chcecie?
- Chyba podziękuję – Gwendolyn wydęła wargi w
grymasie zniesmaczenia. – Może później.
- Dziadku, musimy porozmawiać – powiedział
sucho Ben, kładąc łokcie na stole. Wsparł brodę na splecionych dłoniach i
patrzył na dziadka poważnymi, zielonymi oczami. Dziesięciolatek, który znalazł
dziwny zegarek, nagle gdzieś zniknął. Był nienaturalnie poważny, a Gwen zdała
sobie sprawę, że właściwie go nie poznaje.
- O co chodzi, Ben? – starzec usiadł naprzeciw
nich i wyciągnął swoje mechaniczne ramię po ciastka leżące na środku stołu. On
też zrozumiał, że w pokoju zaległa dziwna cisza. Kiedy Ben stawał się poważny,
należało się bać.
- Dlaczego zataiłeś przed nami informacje o
ucieczce Kevina z Wielkiej Nicości? – spytał prosto w mostu. Ciastko zatrzymało
się w połowie drogi do ust dziadka.
Max natychmiast spoważniał.
- Skąd o tym wiecie?
- Nieważne skąd – uciął Ben. – Nie uważasz, że
powinniśmy wiedzieć, że niebezpieczny przestępca uciekł? I może grasować w
okolicy?
- Nie ma go na ziemi – powiedział Max. – Nie
chciałem wam mówić. Wiem, że był wam bliski, nie chciałem, żebyście przeżywali
na nowo nadzieję, że on może jeszcze się nawrócić, a potem rozstanie.
- Chyba jesteśmy już na tyle dojrzali, żeby
sami ocenić, że chcemy się w coś wplątywać, czy nie – wtrąciła Gwendolyn.
- Nie chciałem, żeby wiedział Devlin.
Gdybyście się dowiedzieli, pracowalibyście nad tą sprawą. Siłą rzeczy,
mówilibyście wtedy o tym. Mógłby się dowiedzieć.
-
Nie powinieneś był tego robić, dziadku – westchnęła Gwendolyn. – Musimy się
skontaktować z Kevinem. – zadecydowała cicho. - Może...
- Na to nie licz – Ben spojrzał na nią surowo.
Wiedział, o co jej chodziło, wiedział, że naiwnie ma nadzieję, że wróci dawny
Kevin, który wręczył jej plastikowy pierścionek z automatu. – Argit będzie coś
wiedział, skontaktujemy się z nim. Chciałbym, żebyś została.
- Też chce wielu rzeczy, a niewiele dostaje –
odparła Gwendolyn. – Jadę z tobą. Kiedy?
- Jutro – Ben pokręcił głową. Za dobrze znał
Gwen, wiedział, że jeśli podjęła jakąś decyzję, to nikt nie jest w stanie
zmienić jej zdania. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Kevina Levina.
*
Mimo, że dochodziła druga, Devlin nadal nie
spał. Czekał aż dom wreszcie ucichnie. A mimo to, stale coś się działo. Mała
Leslie, jak na złość, postanowiła dzisiaj nie spać i marudziła całą noc pod
opieką ciotki Gwendolyn. Julia i Ben wyszli do teatru, chcąc spełnić cały
wieczór razem. Devlin czasami zastanawiał się, jak ludzie potrafią się nadal
kochać pomimo tylu lat spędzonych wspólnie. Kenneth dopiero niedawno poszedł do
siebie, wcześniej grali w nową, odjechaną grę.
Devlin westchnął ze smutkiem, czując miażdżący
uścisk w brzuchu.
To była ich ostatnia wspólna gra. Wiedział, że
będzie tęsknić za przyjacielem, z którym spędził tyle czasu. Był dla niego
bratem, które chronił i któremu mówił wszystko. Ale nawet jemu nie powiedział,
że dzisiaj w nocy zamierza odejść i zniknąć z życia Tennysonów raz na zawsze.
Leslie ucichła i ciotka Gwendolyn wyszła z jej
pokoju. Równe kroki rozległy się po korytarzu, a potem zatrzasnęła swoje drzwi.
Dom umilkł. Bezszelestnie wstał i wyciągnął spakowany wcześniej plecak. Nie
miał wiele rzeczy, kiedy zamieszkał u Tennysonów, posiadał tyle, co nic.
Wszystko to zdecydował się wziąć ze sobą, rzeczy, które dostał, wolał
pozostawić. Nie były jego. Przeliczył jeszcze pieniądze w portfelu, a było tego
niewiele, wziął swoja deskę do ręki i przerzuciwszy przez ramię plecak,
otworzył szeroko okno.
Odpalił deskę i ruszył, przelatując nad
ogrodem Julii. Na biurku pozostał tylko list z wyjaśnieniem i przeprosinami,
pożegnalny list. Zatrzymał się przed metrem i zastanawiał się, czy przenocować
tutaj, czy iść dalej. Wszedł na pustą, cichą stację i rozejrzał się dookoła.
Nagle
coś rozjaśniło stację różowym blaskiem.
Odskoczył natychmiast, zaskoczony. Do tej pory
widział taką moc tylko u ciotki Gwendolyn. Czyżby przyszła za nim i chciała go
zatrzymać? Przed nim rozciągał się okrągły, błyszczący na różowo portal.
Przymknął oczy, oślepiony mocny światłem.
Z
portalu wyłoniła się smukła, kobieca sylwetka. Devlin nigdy wcześniej jej nie
widział. Bez wątpienia była piękna. Piękniejsza od jakiejkolwiek kobiety, którą
widział. Smukła, zgrabna i elegancka. Długie, srebrne włosy swobodnie opadały
na ramiona, tworząc wokół jej głowy delikatną poświatę. Wykrzywiła wymalowane
czarną szminką usta w uśmiechu.
-
Witaj, chłopcze.
*
Jak zwykle świetnie. xD
OdpowiedzUsuńMyśle, że ktoś ocali Dev'a i że tym kimś jest Kevin.
Ale to tylko moje domysły. Czekam na ciąg dalszy.
Nie zapomne o tobie. Mam nadzieje, że ten czas szybko zleci.
Serdecznie pozdrawiam i życzę udanego pobytu w Chorwacji.
UGHR! Czarodziejka... Czemu Dev chce uciec? ;< Dowiem się tego czytając następne rozdziały (taką mam nadzieję) :D
OdpowiedzUsuń