Menu

6 lipca 2013

"...żeby z Tobą być" cz.4 [Ben10, Gwevin]

Minął prawie tydzień odkąd zamieszkała u Bena. Rany goiły się prawidłowo i nie zauważyła żadnych dziwnych ataków od strony tamtej pajęczomałpa. Chciała się podzielić swoimi podejrzeniami z Benem, ale ten nadal pozostawał nieosiągalny. Telefonicznie nie chciała go martwić, miał przecież ważne sprawy. Zabierała Kena i Devlina do wesołego miasteczka, na basen, do zatoczki dziadka Maxa, do centrum handlowego, na automaty, które  obaj tak kochali.
Julia często śmiała się, że Gwendolyn pozwoliła omotać się chłopcom i teraz ją wykorzystują. Może faktycznie coś w tym było. Nie potrafiła im odmówić, gdy obaj namawiali ją na wszystkie atrakcje. I sama doskonale się przy tym bawiła. Od wieków nie bawiła się na wielkiej karuzeli w wesołym miasteczku ani nie obżerała hamburgerami. Poza tym chciała być przy chłopcach z jeszcze jednego powodu. Wciąż miała wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Bała się, że jeśli zniknie chociaż na chwile, dzieciaki staną się łatwym celem dla tego, kto ich wtedy zaatakował. Albo jego wspólników.
W tej chwili jednak pomyślała, że jednak zostawi ich samych. Przecież sobie poradzą, są silni i mają swoje moce. Próbowała się wymknąć, a jednak jej nie pozwolili. I tak siedziała w ciasnej kabinie, która doprowadzała ją do szału i dygotała ze strachu.
- Będzie fajnie! – pocieszał ją Devlin, przekrzykując śmigło helikoptera. – Wszystkiego trzeba w życiu spróbować!
- Odczep się, dzieciaku, za stara jestem na takie zabawy – mruknęła niedosłyszalnie Gwendolyn, blada jak ściana.
Miała klaustrofobie. Od dziecka bała się wind, schowków i wszelkiego rodzaju małych przestrzeni. Teraz jedyne, co czuła, to przyspieszonego bicie serca i ścisk niepokoju w żołądku. Nogi miała całkiem miękkie i drżące, nie mogła złapać oddechu.
A na dodatek zaraz będzie musiała skoczyć ze spadochronem.
Te dzieciaki ją wykończą.
- Ciociu, ocaliłaś świat, a boisz się skoczyć?
Samego skoku nie bała się tak bardzo, tylko niech już pozwolą jej stąd wyjść. Dlaczego tu jest tak ciasno? Spróbowała wyrównać oddech, bezskutecznie. Miała za mało miejsca. Kiedy przebiegła wzrokiem po ścianach helikoptera, które były zdecydowanie za blisko, zakręciło jej się w głowie. Trzeba było zostać na dole.
Zamknęła oczy i skupiła się, żeby nie myśleć o ciasnocie panującej wewnątrz. Jak przez mgłę dochodziły do niej rozmowy Kena i Devlina. I nagle do środka wpadł podmuch lodowatego powietrza.
Ken ochocze podszedł do otworzonego włazu i usiadł na samym brzegu. Nim Gwendolyn zdążyła cokolwiek powiedzieć, zniknął z okrzykiem radości. Zaraz za nim skoczył Devlin. A ona nadal siedziała, spocona, drżąca, nie mogąc się ruszyć.
Zmusiła się, żeby podejść do otworu i spojrzała w dół. Gdzieś daleko majaczyły sylwetki domów i pola, widziała spadochrony chłopców. Nabrała powietrza i usiadła na brzegu. To na pewno będzie lepsze od dalszego przesiadywania w tej ciasnej kabinie.
Skoczyła.
Leciała w dół, słysząc jedynie huk, zagłuszający jej własne myśli. Była pewna, że spadochron się nie otworzy. I nagle poczuła mocne szarpnięcie i już szybowała spokojnie, powoli zbliżając się do ziemi.
Odetchnęła i zaśmiała się lekko.
Poczuła się wolna. Wolna. Wolna. Tak rozkosznie wolna. Miała wrażenie, że gdzies w chmurach zgubiła wszystkie zmartwienia, które towarzyszyły jej przez ostatnie lata. Zamknęła oczy i krzyknęła tak głośno, by słyszał ją cały świat. Chyba była właśnie bardzo bliska szczęścia.
Ziemia stała się bliska niewiadomo kiedy. Złączyła nogi i ugięła tak jak powtarzali na przygotowaniu. Uderzyła stopami o twardy grunt i w mgnieniu oka odpięła spadochron, który poleciał jeszcze kawałek dalej. Opadła na kolana i oddychała ciężko.
- Podobało ci się, ciociu? – Devlin stał niedaleko niej, próbując złożyć swój spadochron. – To może jeszcze raz, co?
- Nie – szepnęła zdyszana. – Raz wystarczy.
*
Odkąd na jednej misji zasnęła zbyt głęboko i obudziła się przygwożdżona do ziemi ciałem wielkiego, purpurowego kosmity, który chyba zamierzał rozszarpać jej gardło, Gwendolyn budziła się przy najmniejszym szmerze. Wystarczyło skrzypnięcie drzwi, skowyt bestii czy zatrąbienie samochodu, a ona już była przytomna i gotowa do walki.
U Tennysonów budziła się niemal każdej nocy. Kiedy Julia schodziła po coś na dół, kiedy Kenneth i Devlin szeptali, siedząc po kryjomy przy grach komputerowych, kiedy jej najmłodsza bratanicy pochlipywała. Za każdym razem.
Kiedy drzemała, kilka godzin po skoku, usłyszała ciche skrzypnięcie podłogi. Otworzyła oczy, a jej dłoń zabłysła maną. Nasłuchiwała chwilę, a jednak na korytarzu rozbrzmiewały jedynie czyjeś kroki. Ale nie Julii. Znała już chód Julii.
Energia znikła, a ona wstała z łóżka. Przemknęła na palcach w stronę drzwi i uchyliła je leciutko. Na korytarzu było zupełnie ciemno. Nadal słyszała oddalając się kroki. Wyszła z pokoju i podążyła za stłumionym odgłosem.
Ruszyła na koniec korytarza, pozostając blisko ściany. Kimkolwiek był ten, którego śledziła, dobrze znał dom. Pomyślała, że to najpewniej złodziej. Tylko rabusie potrafili poruszać się po korytarzach tak, by nie zbudzić domowników. Zatrzymał się przy drzwiach do schowka, gdzie Julia trzymała wszystko, na co nie było miejsca w pokojach i wszedł do środka.
Gwendolyn odczekała chwilę i wskoczyła za nim. Co niby miałoby być w takiej rupieciarni? Poza starym odkurzaczem, wysłużoną deską do prasowania i pudełkami ubrań nienadających się na obecną porę roku, nie było tu właściwie niczego. Kiedy rozglądała się po pomieszczeniu, złodzieja nigdzie nie było.
Nagle zdała sobie sprawę, że jak na zazwyczaj zamkniętą graciarnie, było tu za dużo powietrza. Zazwyczaj w takich miejscach jest duszno z powodu rzadkiego wietrzenia. Rozejrzała się jeszcze raz uważniej  i zdała sobie sprawę, że klapa na dach jest otwarta. Bardzo sprytne, zabrał już, co chciał i chciał uciec.
Niewiele myśląc, wskoczyła na drabinę i wspięła się na dach. Spodziewała się, że  zobaczy rabusia zeskakującego z dachu albo uciekającego w stronę samochodu, a jednak nikogo nie było w pobliżu. Zmarszczyła brwi. Czyżby zmysły ją zawiodły?
- Ciocia Gwen?
Odwróciła się i ujrzała przed sobą Devlina.
- Co ty tu robisz? – spytała zdziwiona. Więc to jego goniła. Przez chwilę myślała, że to ktoś powiązany z tamtą arachnomałpą.
- Przychodzę tu czasem – chłopak wzruszył ramionami. Dopiero teraz zauważyła, że jest tak samo chudy i kościsty jak Kevin w jego wieki. – Pomyśleć.
- Szłam za tobą, myślałam, że to jakiś drań – odparła, siadając na zimnych dachówkach. Zawsze lubiła przesiadywać na wysokościach. Patrzeć na świat z góry. Z takiej perspektywy większość rzeczy wydawała się prosta.
- Można stwierdzić, że jestem draniem. To podobno dziedzicznie – mruknął cicho i usiadł obok.
- Daj spokój, Dev – powiedziała ciepło. – Twój tata nie był draniem, był bohaterem. A ty jesteś świetnym dzieciakiem.
- Chciałbym w to wierzyć, ciociu Gwendolyn. Ale ostatnio, gdy się z nim widziałem, miał w sobie więcej z drania niż bohatera.
- Twój tata się pogubił – zapewniła go. – Ale ja wierzę, że się odnajdzie. I ty powinieneś mu w tym pomóc. Chciałbyś się z nim zobaczyć?
Gwendolyn rzadko się do tego przyznawała, ale była bardzo szanownym hydraulikiem. Gdyby chciała, mogłaby użyć swoich wpływów i załatwić Devlinowi widzenie. Sama czasem też chciała porozmawiać z Kevinem, a jednak zawsze rezygnowała, może nie wiedziałaby, co powiedzieć, trochę bała się jego reakcji.
- Chyba by się wkurzył. W końcu pomogłem go pokonać.
- Zrozumiałby.
- Skąd tyle o nim wiesz? – zainteresował się nagle Devlin. – Mówiłaś, że był bohaterem... Znałaś go wtedy? Opowiesz mi?
Gwendolyn uśmiechnęła się lekko, podciągając kolana pod brodę i zamyśliła się głęboko. Noc była cicha i spokojna. Gwiazdy delikatnie migotały, wyglądając ciekawsko spod cienkiej zasłony z chmur. Gdzieś nad Bellwood zawisł cienki, jaśniejący rogalik.
Nie miała pojęcia od czego zacząć? Od samego początku? Od chwili, gdy Ben znalazł Omnitrix? Z całą tą masa przygód? Z Kevinem 11? Z czarodziejką? Z Vilgaxem? Zmarszczyła brwi. Nie była pewna, czy jej przyszywany bratanek chciał słuchać o czasach, gdy jego ojciec był socjopatą i młodocianym przestępcą. Rodzice to zwykle przykład, a ona nie miała zamiaru pokazać dzieciakowi, jak zboczyć z właściwej ścieżki.
- Jako dzieciak twój tata był trudny – powiedziała w końcu wymijająco. – Ja i Ben byliśmy wtedy na wakacjach z dziadkiem Maxem. Mieliśmy dziesięć lat. Właśnie wtedy znalazł Omnitrix i stał się Benem 10. Spotkaliśmy się znowu po sześciu latach, twój tata był tedy zupełnie innym człowiekiem...
Devlin słuchał jej jak zaczarowany. Czasem miał wrażenie, że w tej opowieści pojawiał się ojciec z jego marzeń. Gotów walczyć dla swoich wartości, w imię własnych zasad i w obronie ludzi, którzy są mu bliscy. Honorowy, bohaterki, dobry.
Westchnął cicho, gdy Gwendolyn kończyła mówić, jak pokonali Nadplemię.
- Jeszcze – poprosił cicho.
- Teraz ty – Gwendolyn spojrzała na niego bystrymi, zielonymi oczami. – Opowiedz mi, jak ty pamiętasz swojego tatę.
- On był i go nie było. Udało mu się jakoś wyjść z Wielkiej Nicości, ale ja nie wiem, jak. Chyba przekupił kogo trzeba i wymknął się, bo go nie szukali. Dziesięć lat na wolności. Nie pamiętam go dokładnie. Mamy też nie pamiętam. Zniknęła, gdy miałem dwa lata. Nawet nie wiem, kim była. Ale myślę, ze była w porządku i teraz ma się dobrze. Lubię myśleć, że była taka jak ty.
- Jak ja? – Gwendolyn uśmiechnęła się zakłopotana.
- No. Myślę, że dzięki tobie tata zmieniłby się na lepsze. Może... No wiesz, skoro go znałaś, napraw go.
- To nie takie proste, Dev.
- A potem byłem trochę tu, trochę tam. Czasem latałem z nim po galaktykach, załatwiał interesy. Wtedy było super. Uczył mnie, walki i biznesu. A potem zaczął się zmieniać. Już go nic nie obchodziło. Tylko moc... A ja byłem raz z nim, raz u babci, raz całkiem sam. Lubiłem siedzieć u babci.
Gwendolyn uśmiechnęła się. Pani Levin to złota kobieta. Nigdy nie spotkała kogoś tak pokornego i oddanego. Mimo wszystkich krzywd, które spotkały ją w życiu – śmierć męża, rozstanie z synem – nadal pozostawała ciepła i przyjazna. Zaraz po ślubie nie mieli się gdzie podziać, a jej rodzice niezbyt przychylnie patrzyli na całe to wariackie małżeństwo. Zaprosiła ich do siebie i pozwoliła zostać tak długo, aż nie kupili tego trzypokojowego mieszkanka na przedmieściach.
- A potem znów go wsadzili. Przekręty, oszustwa, próby zabójstwa. Pogubiłem się trochę, a potem spotkałem Kena... Resztę znasz...
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, coś zabłysło w powietrzu. Unieśli głowę, przyglądając się światłu, które przebijało się przez chmury. Gwendolyn wstała i śledziła wzrokiem to, co nadlatywało z góry. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. Z pewnością był to statek kosmiczny, ale na pewno nie hydrauliczny.
Kiepsko widziała przez migające światła. Przez moment pomyślała, że to może Statek, kosmiczny zwierzak Julii, którego przygarnęła dawno temu, a jednak zaraz odrzuciła tezę. Znała dobrze wzory na ciele małego czarno-zielonego kosmity, ten pojazd był gładki.
Powoli lądował w ogrodzie. Podmuchy wzbiły w powietrze liście i kwiaty, rozrzucając je po okolicy. Gwendolyn odruchowo stanęła przed chłopcem, gotowa go bronić. Z włazu na górze statku wysunęła się granatowa, włochata głowa z dwoma parami oczu.
- Znowu on – szepnęła Gwendolyn. Devlin skinął głową. Pamiętał tą arachnomałpe. Zaatakowała ich w kinie jakieś dwa tygodnie temu, zaraz po tym jak ciotka pojawiła się w ich domu.
– Czego on znowu chce?
- Spytajmy – Gwendolyn postąpiła krok do przodu, a jej ręce zabłysły złowrogo. – Kim jesteś i czego chcesz od rodziny Tennysonów? – krzyknęła.
Arachnomałpa wyskoczyła ze statku i wspięła się po ścianie. W sposobie, w jakie chodziła, było coś, co nie podobało się Gwendolyn. Coś oślizgłego i złośliwego. Nie potrafiła tego opisać, ale ogarnęło ją dziwne przeczucie. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że nie obawia się samego kosmity, a tego, kto stoi za nim. Kto nim  kieruje. Kto naprawdę chce skrzywdzić jej bliskich. Kto trzyma sznurki marionetek.
- Nazywam się Sakit. Potrzebuję tylko dwóch rzeczy. Dajcie mi je, a odejdę w spokoju – powiedział skrzeczącym, a jednak spokojnym tonem.
- Jesteś na naszym terytorium. Raczej kiepsko położenie do stawiania żądań – odparła Gwendolyn, krzyżując ręce na piersi. – Kto cię przysłał?
- Ragnarok – odparł. – Ragnarok, anodytko.
Gwendolyn zesztywniała. Niemożliwe... Widziała na własne oczy jak statek tego kosmity rozbija się na drobne kawałki i staje w płomieniach. Kevin też przyznał, że zginął. Nikt nie wydostałby się z wielkiej, ognistej pułapki.
- Niemożliwe! On nie żyje...!

3 komentarze:

  1. Misiu18:44

    Jak zwykle świetnie. Oby tak dalej.
    CZEKAM Z NIECIERPLIWOŚCIĄ. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy11:41

    Kocham tego bloga.
    Mam nadzieje, że to nie chodzi o Dev'a i że Kevin sie nawrócii znów będzie z Gwen.

    OdpowiedzUsuń
  3. OMG! On?! On?! Morderca ojca Kevina, czego on może chcieć? Tak ogólnie, to ta rozmowa na dachu, słodka ^,^

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)