Kya wypłakała morze łez nad losem
swojej córki. Przez pierwsze miesiące nie wstawała z łóżka. Czuła, jakby
odebrano jej sens życia, wyrwano kawałek serca. Później płakała już rzadko,
tylko czasem, nocą, gdy upewniła się, że syn ani mąż nie usłyszał.
Później pożegnała męża. Postanowił
wyruszyć na wojnę i chociaż pragnęła z całych sił, by został, nie sprzeciwiła
się słowem. Była dzielna i każdego dnia zmuszała się, by wstać z łóżka i sobie
radzić.
Pozwoliła sobie na załamanie tylko
raz, w dniu, w którym jej córeczka skończyłaby piętnaście lat. Stałaby się
kobietą. Kya długo leżała w łóżku i wyobrażała sobie smukłą, śniadą dziewczyną,
o pociągłej twarzy, z miękkimi rysami, zgrabnym nosem. Przed oczami stawała jej
okrąglutka kilkulatka, o wielkich oczach – taką ją zapamiętała. Teraz byłaby
już dorosła, piękna, duma wioski.
Wiedziała, że Sokka wciąż obnosił
się z zamiarem odnalezienia siostry. Wciąż powtarzał, że pewnego dnia
przyprowadzi ją do domu. Nigdy nie odebrała mu tej nadziei, ale ona już ją straciła.
Pochowała córkę w dniu, w którym
przypłynął statek Narodu Ognia. Teraz – tylko czasem – w głowie pojawiała jej
się myśl, że chciałaby mieć grób, nad którym można byłoby zmówić modlitwę.
Piętnaście lat.
Sokka czuł się fatalnie. Udzielił mu
się nastrój matki, był przygnębiony i stęskniony. Czasem łapał się na tym, że
zapominał, jak wyglądała twarz jego siostry. Pamiętał co prawda niebieskie oczy
i piskliwy głos, ale szczegóły zaczynały się zacierać. Już nie mógł sobie
przypomnieć, czy nosiła długie, czy krótkie włosy, w co się bawili, nawet jak
się śmiała.
Postanowił sam popłynął na ryby,
chociaż obiecał dzieciakom – swojej małej armii wojowników – że tego dnia
nauczą się posługiwać bumerangami.
Chciało mu się płakać, gdy płynął
sam. Na co dzień było lekko – miał sporo roboty, ciągle go ktoś zagadywał,
pracował, wygłupiał się, cały czas był zajęty. Ale dziś – gdy z rano zobaczył
matkę i poznał, że nadal ma złamane serce – poczuł się bardzo nieszczęśliwy.
Katara skończyłaby piętnaście lat.
Otrząsnął się. Katara SKOŃCZYŁA
dzisiaj piętnaście lat, wszystkiego najlepszego siostrzyczko! Przełknął ślinę.
Gdzieś tam jest, może w Narodzie Ognia, może na jakiejś wyspie, a może w
Północnym Plemieniu. Miał nadzieję, że wśród przyjaciół i dzisiaj świętuje. Wierzył
w to z całych sił, a przynajmniej próbował.
Gdyby była, wyprawiliby jej wielkie
przyjęcie. Sokka pomyślał, że ukręciłby głowę każdemu smarkaczowi, który
chciałby się do niej zbliżyć. On już znał tych chłopaków, ich zamiary, ich
brudne łapska.
- Przecież obiecałem, że ją odnajdę
– mruknął do siebie, wiosłując mocniej.
Tylko gdzieś z tyłu głowy huczała mu
myśl, że minęło już tyle lat. Być może nawet by jej nie poznał. Jak miał szukać
dziewczynki, po której ślad zaginął przed wiekami. Kogo pytać, gdzie zacząć te
rozpaczliwie poszukiwania.
Mocniej uderzył wiosłem w wodę.
- Obiecałeś!
Łódka dobiła do lodowego przylądka.
Zacumował i wyskoczył na brzeg. Czuł, jak bezradność pali go w środku. Myśl o
Katarze była tak bolesna, że chciało mu się wyć. Zwątpił.
Nigdy by się po sobie tego nie
spodziewał, ale dziś zwątpił w sens marzenia o rodzinie. Czasem śnił, że
przyprowadza siostrę pod próg domu, wyobrażał sobie, jak matka bierze ją w
ramiona. Dziś poczuł, że to tylko mrzonka, że jej słaby i że nie może jej
pomóc.
- że może nie ma już komu pomagać.
Wyskoczył z łódki i wściekle uderzył
w lód.
Dzisiaj zabiłby bez wahania
człowieka, który ją wtedy porwał. Zamordowałby go, nawet gołymi rękami. Kolejne
straszne myśli, pchane gniewem i frustracją, przewijały mu się przez głowę.
Chociaż każda kolejna była coraz gorsza, żadna go nie przeraziła.
Kilka drzazg poleciało z wiosła,
uderzył jeszcze raz z nieszczęśliwym krzykiem:
- KATARA!
I wtedy buchnęła biała, oślepiające
światło.
Sokka runął na ziemię i zasłonił
twarz dłońmi. Nic już później nie pamiętał.
Gdy po wielu, wielu latach wspominał
tamten dziwny dzień, miał wrażenie, że wspomnienie o siostrze dodało mu wówczas
dziwnej siły, pchnęło go. Być może myśl o niej sprawiła, że trafił akurat w
tamto miejsce. Sokka nie wierzył w przeznaczenie, ale był pewien, że wtedy coś
nim kierowało.
Ocknął chwilę później, oszołomiony i
przestraszony. Chwycił w dłonie wiosno i z przerażeniem odczołgał się od
lodowej ściany, w którą jeszcze chwile uderzał. Była pęknięta na pół – żadna
ludzka siła nie dałaby rady złamać tak lodowej bryły. To była prawdziwa,
zamarznięta góra – Sokka mógł piłować ją miesiącami, bez skutku. Pękła jak
sucha gałąź.
Sokka podniósł się na chwiejnych
nogach i nieśmiało podszedł do dziury.
- To nie jest normalne – powiedział
do siebie cierpko.
Wewnątrz leżało ciało. Sokka aż
krzyknął i cofnął się, ale wtedy ciało się poruszyło.
- Żyje – sapnął.
Sokka poznał, że to chłopak, wydawał
się niski i szczupły. Nosił ubranie, którego nie widywano w tym stronach –
jasne spodnie z pomarańczową peleryną. Głowę miał ogoloną na łyso, a na niej
dziwny, siny tatuaż. Sokka przyjrzał mu się dokładnie, podchodząc bliżej.
Pacnął go wiosłem w oba ramiona, ale chłopak nie zareagował.
- To nie jest normalne – powtórzył
Sokka.
Stuknął go w jeszcze raz, kompletnie
nie wiedząc, co dalej robić.
I wtedy chłopak zerwał się na równo
nogi – Sokka przysiągłby, że właściwie podleciał.
- Cooo się dzieje? – jęknął, zaraz
upadając na kolana.
Sokka wycelował w niego wiosłem.
- KIM JESTES I CO TY TUTAJ ROBISZ?!
– krzyknął. Chłopiec podniósł na niego zamglone, senne oczy i przekrzywił głowę
jak małe zwierzątko.
- Jestem Aang – odparł po prostu i
uśmiechnął się leniwie. – Co się dzieje,
gdzie my jesteśmy?
Sokka czuł, że nie może być już
bardziej zdezorientowany.
- TO TY MI POWIEDZ DLACZEGO BYŁES W
LODZIE I NIE ZAMARZŁES I KIM TY WŁASCIWIE JESTES!?
Aang strzepnął z ramienia resztki
lodu, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.
- Sam do końca nie wiem – odparł z
rozbrajającą szczerością. – Wciąż mi nie powiedziałeś, gdzie jesteśmy.
Wyminął Sokkę, który mrugał
ogłupiały i wyskoczył na zewnątrz dziury, lekko, jakby podmuchiwał nim wiatr.
- To Biegun Południowy – odparł
głucho, nie potrafiąc zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.
- Macie tu pingwiny? – spytał obcy
wesoło.
- Mamy.
- Pościgamy się później?
- Pościgamy? Na pingwinach?
- Nie znam nic fajniejszego niż
ściganie się na pingwinach.
Sokka upuścił wiosło. Chciał gonić
tego całego Aanga, ale zanim zdołał wygrzebać się z dziury, tamten zniknął za
rogiem.
- Postrzelony jest, jak nic
postrzelony.
Pęknięcie było znacznie większe niż
początkowo przypuszczał. Rozejrzał się z przerażeniem. Ta błyskawica, to
światło, które buchnęło z lodu napełniały go najgorszymi przeczuciami. Dostrzegł kroki na śniegu i poszedł za
nieznajomym.
- Chodź, musisz mi pomóc obudzić
Appę! – usłyszał.
- Co, jest jeszcze więcej
pomyleńców? – przewrócił oczami. Nic tutaj nie miało sensu, a od dzieciaka nie
mógł się niczego dowiedzieć.
Za lodową ścianą ujrzał coś, przez
co już całkowicie zwątpił w zdrowy rozsądek. Nawet nie potrafił nazwać
strasznego zwierza – widział olbrzymią kupę futra z brzydkimi, dużymi zębami,
która spokojnie oddychała przez sen.
- A TO CO TO MA NIBY BYĆ? – ryknął,
zasłaniając się wiosłem.
- To mój latający bizon – odparł Aang
tak beztrosko, jakby codziennie widywano tutaj takie potwory. – Appa.
Sokka zamrugał, otworzył usta, ale
nic już nie powiedział.
Aang chwycił tłustą, oślinioną wargę
potwora i spróbował ją podnieść, ale ten tylko mruknął przez sen. Pociągnął go
za futro i spróbował połaskotać po szyi, a później zaczął szarpać ciężkie,
lepkie powieki.
Zwierzę warknęła cicho i otworzyło
senne, zielone oczy.
- TO ŻYJE!
- Jak ci się spało, mały? Nic ci nie
jest? - Aang pogłaskał, a ten powoli
podniósł się na nieproporcjonalnie krótkich nóżkach i, zanim Sokka krzyknął,
wzbił się w powietrze i runął do lodowatej wody pełnej kry, miażdżąc ogonem
jego łódź.
- NO NIE!
- Haha, musi rozprostować nogi! –
roześmiał się Aang. – Tak jak ja! – podskoczył – Sokka mógłby przysiąc, że na co
najmniej siedem metrów - i zrobił w powietrzu fikołka.
- Jak ty… Jak ty…
- Jestem magiem powietrza –
wytłumaczył Aang, uśmiechając się niewinnie. – Nigdy nie znałeś żadnego maga
powietrza?
- Nie… - Sokka przyglądał się obcemu
z mieszaniną zdziwienia i irytacji. – To Południowe Plemię Wody. Niedaleko jest
moja wioska, ja – wyprostował się i stanął lekko na palcach, żeby wyglądać na
wyższego – jestem wodzem.
- Polecimy tam! – zakrzyknął Aang. –
Jestem strasznie głodny!
- My nie przyjmujemy obcych! –
zaprotestował Sokka. – Skąd mam mieć pewność, że nie jest z Narodu Ognia!
- Przecież ci powiedziałem, że
jestem magiem powietrza! – roześmiał się Aang, biegnąc ku swojemu latającemu
bizonowi.
Sokka chciał powiedzieć, że przecież
nie ma już magów powietrza, ale coś kazało mu milczeć. Znowu ruszył za tym
dziwnym dzieciakiem. Wszystko był w nim egzotyczne i nienaturalne – lekkie,
przewiewne ubrania, którego nikt nie nosił w tych stronach; pomarańczowa
peleryna, która nie mogła chronić od wiatru czy śniegu, a wreszcie tatuaże, pokrywające
łysą czaszkę, dłonie i kark.
- Czy to twoja łódź? – spytał Aang,
wyławiając z wody kawałek deski. – Appa na niej usiadł.
- To była moja łodź – wycedził Sokka,
zdając sobie sprawę ze swojego kiepskiego położenia. Był sam na lodowym
pustkowiu, w towarzystwie kupy futra i postrzelonego dzieciaka. Pomyślał, że
może to nie dzieje się naprawdę, że to agonalne omamy, a on już powoli zamarza.
- Podwieziemy cię! Pokażesz nam
drogę! – zadecydował wesoło Aang. Z każdego jego gestu biła śmieszna, dziecięca
radość.
- Podwieziecie?
- Appa poleci!
Sokka prawie usiadł. Gdy był mały
śnił, że lata. Nigdy nie mógł tego kontrolować, wzbijał się coraz wyżej i
wyżej. Budził się zesztywniały i cieszył się, że ma pod nogami stały, twardy
grunt. Ludzie przecież nie latali.
- Na pewno na niego nie wsiądę! –
wrzasnął.
- Oj daj spokój! – Aang złapał go za
rękę i niemal siłą wciągnął na grzbiet gigantycznego stwora. Sokka usiadł na
okrągłym siodle i zaczął szukać czegoś, czym mógłby się przywiązać. Złapał się
kurczowo obicia i zacisnął zęby.
Gdy wzbili się w powietrze, poczuł,
że żołądek podchodzi mu pod gardło. Zamknął oczy tak mocno, że powieki go
zapiekły. Przez kręgosłup przeszedł ostry dreszcz, a później ogarnęła go
niespodziewana ulga. Szybowali nad wielkim, bezkresnym oceanem.
Sokka najpierw odważył się otworzyć
jedno oko, później drugie, a nawet trochę rozluźnił ciasny uścisk i przestał
się trzymać siodła. Patrzył zachwycony na roztaczający się widok – skrzące,
lodowe pustynie, przecięte ciemnymi plamami wody, rozświetlone południowym
słońcem.