- Mamy jakiś plan? – zaniepokoił się
Lok, gdy Zhalia przedzierała się przez komnatę w stronę postumentu. Ledwo mógł
za nią nadążyć, głównie dlatego, że bez przerwy patrzył na skarby piratów.
Wielkie, drewniane skrzynie z żelaznymi okuciami kusiły cenną zawartością.
- Coś wymyślę – rzuciła Zhalia w
pośpiechu.
- To znaczy nie mamy planu?
- Za to mamy nadzieję, że nic się
nie stanie, jak zabierzemy stamtąd amulet.
- To tak nie działa! To nigdy tak
nie działa! Nie oglądasz filmów przygodowych? Jak kradnie się artefakt, zawsze
jest milion pułapek!
- Jak będzie milion pułapek, to
wymyślę plan! – zakończyła głośno Zhalia.
- Po prostu już się ruszcie! – uciął
krótko Cherit, krążąc pod sufitem.
Wspięła się na postument i zajrzała
do szklanej gabloty. W środku leżał czarny, gładki medalion z wyrytym krzyżem i
maczugą – symbolami z herbu miasta Omiś. Nie był tak lśniący, złoty jak reszta
bogactwa w piwnicach, ale z jakiegoś powodu, to właśnie on przykuwał najwięcej
uwagi. Zhalia wciągnęła ze świstem powietrze. Medalion miał w sobie wyjątkowy
magnetyzm, przyciągający i hipnotyzujący.
- No, bierz go! – popędził ją Lok,
zdezorientowany nagłą zwłoką.
Zhalia otrząsnęła się i uderzyła
pięścią w szkło. Sekundę później miała tego bardzo, bardzo żałować.
Spod postumentu wypełzły żmije.
Przybywało ich momentalnie, najpierw jedna, ale zaraz było idź dziesięć,
dwadzieścia… Zhalia odskoczyła ze wstrętem, a Lok cofnął się kilka kroków z
obrzydzeniem.
- To może teraz wymyślimy jakiś
plan? – zawołał z pretensją.
Żmije były cienkie, szaro-żółte,
pokryte zygzakami i ciemniejszymi punktami. Ruszały się bardzo powoli, sunęły
po posadzce jak otępiałe, być może przebudzone z długiego snu.
- Nie ruszę się stąd bez tego
amuletu! – zarządziła hardo Zhalia. – Choćbym miała zadeptać to cholerstwo,
dostanę go!
Musiała utrzymać się w drużynie
Dantego jak najdłużej – od tego zależało powodzenie jej misji w Fundacji
Huntik. Gdyby zawaliła już przy pierwszym teście, mogła się pożegnać z drużyną,
ale także z awansem w Organizacji. Nie zamierzała zawieść.
- Wolny Strzelcu! – ryknął Lok,
zrywając z szyi amulet. Przy jego boku stanął wysoki Tytan w granatowej zbroi –
gotów do stawienia czoła niebezpieczeństwom. Rozejrzał się zdezorientowany, bo
na wysokości oczu nie dostrzegł żadnego zagrożenia.
Spojrzał pytająca na Loka.
- Żmije! Podłoga! – wrzasnął
zniecierpliwiony Lok, który czuł się coraz gorzej, w miarę jak żmije podpełzały
i podpełzały.
Tytan niezdarnie wyciągnął kopię i
zaczął nią dźgać w podłogę. Ostrze tylko trafiało w podłogę, odbijając się z
brzdękiem od kamienia. Żmije tylko syczały wściekle, kręcąc się wokół jego nóg.
- Wciąż ich przybywa! – szepnęła
Zhalia zduszonym głosem. Prawie wyobrażała sobie, jak całe jej ciało puchnie od
ukąszeń.
W akcie desperacji, skoczyła do góry
skarbów i szarpnęła za ciężki, pozłacany świecznik. Cisnęła nim w najbliższą
bestię i wezwała Tytana:
- Gareon! – wrzasnęła. Tuż przy jej
ramieniu pojawiła się mała, chropowata jaszczurka z ciemnymi, zadziornymi
oczami. Skoczyła w rój żmij, siorbiąc i sycząc. Rzuciły się na niego, jakby
chciały go pożreć.
- Biegnij, Lok, biegnij! – zawołała,
ciskając zaklęciami w jadowite bestie. – Bierz amulet i znikamy!
Lok zacisnął oczy i – raz kozie
śmierć! – popędził przez salę aż na postument. Nawet nie patrzył pod nogi;
czuł, jak trampki ślizgają się po wilgotnych, obrzydliwych ciałach. Robiło mu
się niedobrze na myśl o jadowitych zębach.
Nagle, tuż przed jego stopą,
wyskoczyła żmija. Dosłownie: wyskoczyła! Ledwo mignęła Lokowi przed oczami, ale
zdawało mu się, że zwinęła ogon i prawie się odbiła. Krzyknął, gdy łebek
przemknął mu prawie na wysokości bioder.
- Odczep się! – jęknął, dopadając
postumentu. Wsunął rękę przez dziurę w szkle i wyciągnął amulet.
I, jak za dotknięciem różdżki,
wszystkie żmije zamarły, spojrzały na niego i, jakby uznając wyższości, powoli
wracały pod postument. Zhalia, blada z przerażenia, opadła na skrzynie z
sukniami i odetchnęła głęboko.
Lok popatrzył na nią zaskoczony.
- Jak…?
- Zapieczętowałeś Tytana, więc żmije
nie miały już czego bronić… A myślałam, że będzie gorzej.
- Jeszcze gorzej? – Lok uśmiechnął
się krzywo, podrzucając amulet z ręki do ręki.
Zanim Zhalia zdążyła się podnieść,
usłyszeli szybkie kroki biegnących. Dante i Sophie – zdyszani i spoceni po
walce – wpadli do środka jak burza.
- Udało wam się! – zawołał z dumą
Dante.
- Pytasz czy stwierdzasz? – sarknęła
Zhalia, ocierając twarz.
- A co się miało nie udać – prychnął
Lok, zadowolony z siebie. – Spójrz, Sophie, zdobyłem ten amulet.
Dziewczyna nawet na niego nie
spojrzała; wzrok miała wbity w odpełzające żmije.
- To żmije poskoki – powiedziała
zduszonym głosem.
- Co? – Dante podszedł do niej z
zainteresowaniem. – Paskudna sprawa – zwrócił się do Loka i Zhalii. – Nieźle
sobie poradziliście.
-
To żmija nosoroga – wyjaśniła Sophie bardzo poważnym tonem profesora. –
Jedna z najbardziej jadowitych w Europie, jest piekielnie szybko… Mówi się, że
nawet umie skakać.
Lok skrzywił się z niesmakiem.
- Tak mi się wydawało, że na mnie
skoczyła…
- Starczy, Sophie, już po wszystkim
– uśmiechnął się Dante. – Czasem, jak Łowca pomyśli o ryzyku, to mu się
odechciewa pracować.
- A tobie się nigdy nie odechciewa?
– dopytywał Lok.
- Jak po prostu o tym nie myślę.
Pokażcie Tytana – zakomenderował. Z szacunkiem podniósł czarny medalion i
obrócił go w dłoniach. – Musimy to natychmiast wysłać do Fundacji Huntik.
Drużynie, świetnie sobie poradziliśmy!
- Gdzie właściwie jest Cherit? –
zaniepokoił się Lok, gdy już mieli znikać.
Mały Tytan wyleciał z jednej ze
skrzyń udekorowany jak świąteczna choinka. Na ogonie dźwigał rzędy ciężkich
pierścieni, na głowie nosił sznur pereł, który zaplątał mu się wokół uszu, a w
dłoniach ściskał bursztynową figurkę żmii.
Dante wybuchnął śmiechem.
- To my ryzykujemy życiem, a ty się
w złodziejaszka bawisz?
- Będziemy mieli na pamiątkę –
odpyskował Cherit.
Dolores wyciągnęła rękę w stronę
szafki nocnej i po omacku odnalazła telefon komórkowy. Była trzecia
czterdzieści dwa – cały dom od dawna spał. Pół nocy nasłuchiwała, czy wszyscy
na pewno śpią, aż wreszcie teraz, po cichutku, zsunęła nogi z łóżka, wzięła
przenośną pamięć i wyszła na korytarz.
Kiedyś myślała, że dywany w każdym
korytarzu, to tylko fanaberia jej matki. Ale teraz, gdy miękki materiał głuszył
jej kroki, zaczęła je doceniać. Zapomniała nawet, jak bardzo się kurzą.
Drzwi do gabinetu taty były otwarte.
Dolores wślizgnęła się do środka. Wszystko było tak jak zapamiętała – po lewej
metalowy sejf na ścianie, na prawo wysokie szafy z pułkami i mniejszymi
szafkami w środku, a pod oknem ciężkie, dębowe biurko z najcenniejszą rzeczą w
domu – komputerem z informacjami o Organizacji.
Odpaliła laptopa i rozsiadła się na
skórzanym fotelu. Zaskrzypiał, a ona zamarła. Następne pół minuty, gdy komputer
pracował z monotonnym szumem, siedziała bez ruchu, nasłuchując. Spróbowała się
zalogować, ale potrzeba było hasła. Znała się na hackerstwie o tyle, o ile, ale
żadnych praktycznych umiejętności nie miała – pozostawało improwizować.
Tata był tradycjonalistą; wątpiła,
żeby na jego prywatnym laptopie zapisane było hasło z literek i cyferek; wybrał
by coś łatwego do zapamiętania, coś… coś znaczącego! Wpisała imię mamy, datę
urodzenie, potem setki innych kombinacji, ale nic nie skutkowało.
Kliknęła L, potem O, znowu L i
wreszcie A i zgadła hasło. Zacisnęła zęby z wściekłości. Ile by dała, żeby tym
razem też się rozczarować! Tata, najbardziej zawiedzionym jej zniknięciem,
wciąż…
- Nienawidzę cię, Carlo Vale –
wycedziła przez zęby, brnąc przez prywatne akta Organizacji. Po kolei zgrywała
wszystko na pendriva, plując sobie w twarz. Zdrajczyni własnej rodziny!
Już wyłączała telefon, gdy usłyszała
piskliwy krzyk przerażonej mamy.
- Mój Boże, on umiera! Umiera!
Rzuciła szybkie spojrzenie, czy w
gabinecie nie został żaden ślad jej obecności i popędziła do pokoju rodziców,
zatrzaskując za sobą drzwi. Wbiegła do sypialni rodziców.
Tata krztusił się i prychał, jakby
coś go dusiło. Trzymał się rękami za klatkę piersiową, zwijając się z bólu. Był
blady i tak samo przerażony, jak krzycząca mama.
- On ma zawał! – szepnęła Dolores. –
Dzwoń po pogotowie!
To było najdłuższe dziesięć minut w
życiu Dolores – ledwo pamiętała, jak matka nerwowo szukała komórki i jak,
szlochając, powtarzała adres domu. Dwa razy musiała powtarzać nazwę ulicy. Siedziała
przy ojcu cały czas, ściskając go za ręce i modliła się, szybciej, szybciej! Podały mu aspirynę i otworzyły okna, żeby
wpuścić jak najwięcej świeżego powietrza.
- Są! – zawołała słabo mama, gdy
przed bramą zamajaczyły światła katerki.
Dolores zerwała się z miejsca i
zbiegła po schodach ku drzwiom frontowym. Ulżyło jej na widok czerwonych
uniformów ratowników medycznych. Słabo wskazała na schody:
- Mój tata… tam!
W tej samej chwili dostrzegła
znajomą twarz. W jednej chwili zrobiło się jej niedobrze. Przed nią stał dawny
przyjaciel, Lorcan O'Fray, Łowca Fundacji Hutik i był tak samo zaskoczony
spotkaniem, jak ona sama.
______________________
Po długiej nieobecności na blogu - nowy rozdział. W przyszłym tygodniu opowiadanie o Jak wytresować smoka, a później się zobaczy :)
Przez to, że miałam poprawki w szkole i kończyłam kurs angielskiego, trochę zaniedbałam czytanie blogów, za co przepraszam, ale lada dzień wszystko skomentuje i przeczytam :)
Jeny, u was też tak gorąco?
Pozdrawiam!
Jeny, u was też tak gorąco?
Pozdrawiam!
Świetnie, że wróciłaś! U mnie wystawianie ocen jest dopiero w ten wtorek i trzeba jeszcze sporo się uczyć, więc szczerze zazdroszczę ci pierwszego powiewu wolności. Ja tylko sterczę nad siatkami graniastosłupów i z każdą chwilą jestem coraz bardziej przekonana, że tego czegoś nie da się normalnie skleić.
OdpowiedzUsuńJak zwykle, zazdroszczę rozdziału - nigdy żaden mój nie wypadnie tak dobrze. Ten z dodatku mnie zaskoczył, szczególnie końcówka - po pierwsze, wydawało mi się, że Lorcan uczy w szkolę (a może coś mi się pomyliło?), po drugie samo to ich spotkanie...! Już się nie mogę doczekać, co będzie dalej i jak rozwinie się cały ten wątek.
Pozdrawiam
Maddy Vale
U mnie w środę, ale już wszystkie - a przynajmniej większość - przedmiotów ogarnęłam i jakoś to będzie... Zawsze jakoś jest. W czwartek jedziemy na wycieczkę, a we wtorek planujemy rowery, więc tak, zdecydowanie już czuć wolne!
UsuńJezu, pamiętam jak się z tym męczyłam. Trzeba było robić takie katalogi i tam mieć wszystkie figury... Prawdę mówiąc, nigdy ich nie rysowałam, tylko drukowałam, ale ciii~ Nauczycielka doskonale to widziała, ale chyba machnęła ręką.
Co ty mówisz? Piszesz świetnie, a ja oczywiście znowu mam u was zaległości, które muszę jak najszybciej nadrobić. jeszcze nawet nie zaczęłam drugiego tomu :c Ale nic, wszystko doczytam!
Nope; Lorcan jest lekarzem - zachowałam to z oryginalnej wersji opowiadania - i aktualnie jest na wymianie we Francji. Dorabia sobie jako ratownik medyczny... I taki niefortunny zbieg okoliczności.
Dziękuję ślicznie za komentarz, strasznie się cieszę :)
Pozdrawiam!
Świetny rozdział, z resztą jak zawsze. Co tu dalej mówić? Jeszcze zapytam o Gonitwę... planujesz niedługo napisać rozdział?
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie, bardzo mi miło :*
UsuńPrzymierzam się i przymierzam, ale jakoś mi nie idzie, dlatego nie jestem w stanie ci odpowiedzieć na to pytanie ;c Chciałabym w tym miesiącu, ale sama nie wiem nic konkretnego :(
uuu robi się. Loli mi żal poniekąd, ale sama sobie....jesus z Carlą nie ma żartów. Już mam zawroty głowy co do Zhante i tego jak ona zareaguje. Coś mi mówi, że będzie starała się złośliwie namieszać i pozbyć się Zhalii, i nie cofnie się przed niczym.
OdpowiedzUsuńCarla jest twarda, ale Zhalia też - żadna z nich się nie cofnie :)
UsuńDzięki wielkie za komentarz! Pozdrawiam!
Pewnie uznasz, że jestem jakaś strasznie natarczywa, ale nudzę się niesamowicie i nie mogę doczekać kolejnych rozdziałów... I twojej opinii do mojej pracy... *oczy kota ze Shreka* To ile mam jesce cekać?
OdpowiedzUsuń