Wenecja, Włochy
Ulice Wenecji
Siedemnasta czterdzieści
Sophie Casterwill przemknęła wąska
uliczką w pośpiechu. Przeskoczyła nad kałużą i skręciła w lewo, nie zwalniając
ani trochę. Była już zdyszana, a twarz miała poczerwieniałą od długiego biegu i
wyczerpującej walki. Dopiero, gdy trafiła do cichej, zapomnianej dzielnicy,
odetchnęła spokojnie. Zgubiła napastników już dawno, ale musiała być absolutnie
pewna, że zagrożenie znikło, dlatego tak długo kluczyła między budynkami. Oparła
się plecami o ścianę i oddychała powoli, starając się nabrać znów energii.
Wyglądała
jakby przebiegła maraton co najmniej dwa razy; włosy miała w nieładzie, po
drodze zgubiła dwie ulubione bransoletki, a jej twarz pokrywał czerwony
rumieniec.
Jeszcze rano, gdy wychodziła z
rezydencji, zamierzała spędzić ten dzień tak jak wiele poprzednich. Najpierw
szkoła, której tak nie cierpiała. Nie chodziło o naukę, bo, ku zdziwieniu
nielicznych znajomych, lubiła się uczyć, ale czasem miała wrażenie, że klasa
szuka z nią kontaktu tylko, gdy potrzebują pomocy na teście. Była popularna,
ale nie miała nigdy prawdziwych przyjaciół. Nie potrafiła odnaleźć się na
imprezach, mimo, że doskonale tańczyła, więc odstawała od towarzystwa.
Mimo
urody i fortuny, zawsze czuła się trochę samotna. Po ostatniej godzinie chciała
już tylko iść do domu i poczuć wreszcie, że jest dla kogoś najważniejsza na
świecie i że jest ktoś, kto będzie ją wspierał niezależnie od reszty świata. Po
śmierci rodziców zaopiekowali się nią dwaj Łowcy – stary, poczciwy lokaj
LeBlanche i ochroniarz Santiago. Miała na świecie tylko ich, a ona była światem
dla nich.
Przed wyjście zagadnął do niej Lok
Lambert – ten, którego kojarzą wszyscy w tej szkole, obojętnie, czy starsze
roczniki czy młodsze. Sophie wcale go nie lubiła – był taki uparty, nachalny, a
przy okazji ciekawski i gadatliwy. Wszędzie było go pełno: raz gadał z
chłopakami o najnowszej grze, a zaraz podskoczył do grupki dziewczyn,
stwierdził, że któraś ślicznie dziś wygląda i zniknął, by pogadać z jakimś kumplem.
Tak jak wszyscy, chciał tylko jednego: Pomóż mi w nauce! Powiedz, co będzie na
teście! Nic nie umiem! Z początku Sophie miała ochotę go odgonić, nawet
udawała, że go nie zna, ale im bardziej ją zagadywał, tym bardziej chciała
jeszcze pogadać. Nie był szczególnie mądry, ale bystry i szybko rozszyfrowywał
jej myśli, zupełnie jakby ją rozumiał.
Nie spodziewała się, że chwile później
będzie musiała stoczyć walkę z Organizacją. Jako dziedziczka jednego z
największych rodów szlacheckich powiązanych z Fundacją Huntik, od dziecka żyła
w pobliżu tytanów i tajemnic, a jednak po raz pierwszy samodzielnie przyszło
jej się zmierzyć z dużo silniejszym przeciwnikiem. Kazała Lokowi uciekać i
znaleźć Dantego Vale, najlepszego Łowce w tej okolicy, a sama spróbowała
pokonać Garniturów. Ledwo udało jej się uciec.
Od
dziecka była szkolona na Łowcę, a jednocześnie chroniona ją i dbano, by zawsze
miała wsparcie. W rezultacie nigdy nic jej nie zagrażało, bo gdy robiło się
gorąco, wkraczał dzielny Santiago i likwidował problem w mgnieniu oka. Dopiero
dziś, na kilka dni przed skończeniem szkoły średniej pierwszego stopnia, po raz
pierwszy sama zmierzyła się z Organizacją.
- Tam jest! – krzyknął ktoś za jej
plecami. Odwróciła się błyskawicznie, ponownie gotowa do odparcia ataku. Dwaj
agenci Organizacji już na nią czekali, gotowi do ataku. Ręka jednego z nich
zabłysła energią i jeszcze chwila, a rzuciłby zaklęcie w jej stronę.
- Hiperskok – sapnęła Sophie i w
ostatniej chwili wzbiła się w górę, lądując na dachu jednej z kamienic. Póki
miała jeszcze czas, przeskoczyła na dach kolejnej, a potem zeskoczyła na niższy
strop. – Udało się!
W oddali dostrzegła dym. Coś działo się zaledwie kilka przecznic
dalej! Była pewna, że Organizacja macza w tym palce. Zanim ktokolwiek zdążył ją
zobaczyć, zeskoczyła z dachu i pobiegła w stronę pożaru. Mogła tylko mieć nadzieję,
że Lok nie wpadł w żadne tarapaty.
Był
zwyczajnym chłopakiem. Trzymał w domu tajemniczy dziennik należący do jakiegoś
starego Łowcy, ale nie miał pojęcia o Huntiku. Sophie nie potrafiła zrozumieć,
czemu Organizacja tak go ścigała. Dziennik musiał mieć ogromną wartość, a ona
nie potrafiła rozgryźć, co zawierał. Intrygował ją dziwny, okrągły znak na okładce
– pierwsza zagadka spośród wielu, które zawierał.
- Ostry mróz – syknęła przez zęby,
widząc w oddali postać barczystego Garnitura. M
ężczyzna
już atakował, ale jej czar był szybszy – trafiła perfekcyjnie i przeciwnik padł
na ziemię, ogłuszony i zbolały. Uśmiechnęła się triumfalnie, o to lata treningu
dały efekt.
Wbiegła na wiadukt i dopadła poręczy,
szukając wzorkiem reszty agentów Organizacji. Niedaleko zobaczyła żółty, długi
płaszcz, którego nie dało się pomylić z żadnym innym! Sophie zmrużyła oczy, by
lepiej widzieć. Więc to był ten Łowca, o którym tyle słyszała – błyskotliwy,
odważny Dante Vale. Jeśli miała poznać kogoś takiego jak Dante Vale, musiała wypaść
doskonale. Zaraz obok niego zobaczyła Loka Lamberta. Ulżyło jej, że nic mu nie
jest, a jednak cały jego urok zbladł przy samym Dante Vale’u.
- Cóż, panienko – powiedział kiedyś
jej lokaj Le Blanche. Był dystyngowanym dżentelmenem po sześćdziesiątce,
szczupłym i wysokim staruszkiem, który wspierał jej rodzinę odkąd pamiętała. –
Pan Vale jest naprawdę wyjątkowo utalentowany. Wśród dzisiejszych Łowców
doprawy rzadko można spotkać kogoś takiego. Szanuję go i cenię, podobnie jak
jego matkę. Może panienka na nim w zupełności polegać.
Dwóch agentów Organizacji ruszyło do
ataku, padły pierwsze zaklęcie. Dante działał błyskawicznie, bez wahania
odskoczył, ciągnąc za sobą Loka. Chłopak w samą porę uchylił głowę i schował
się za poręczą jakiś schodów.
- Chyba czas na ciebie, Wolny Strzelcu
– mruknął Dante, wyciągając z kieszeni niewielki amulet. Jasne światło
błysnęła, omal nie oślepiając Sophie, a u boku mężczyzny pojawił się potężny Tytan
w stalowej zbroi. Uderzył kopią o bróg i natarł na przeciwników, którzy już
wyciągnęli swoje amulety, gotowi odeprzeć atak.
- Teraz czas na mnie – szepnęła Sophie
i dotknęła opuszkami palców amuletu zawieszonego na szyi. Poczuła nagły
przypływ mocy. – Sabrielo, pomóż mi.
Obok niej stanęła wysoka, różowa Tytanka, smukła i umięśniona,
przypominająca nieco kozicę na dwóch nogach. Nosiła purpurowy hełm i prostą
zbroję. Spojrzała na swoją panią spod zakręconych rogów i skinęła głową,
zupełnie jakby rozumiała jej polecenia bez słów. Sophie bez zastanowienia
przeskoczyła nad poręczą wiaduktu i wpadła wprost w środek walki, w ostatniej
chwili ratując Loka przed lecącym w jego stronę pociskiem.
- Sophie…! – Lok uśmiechnął się
szeroko, mimo zamieszania. Potwór przy boku koleżanki już go nie zdziwił, nie
po tym wszystkim, co dzisiaj przeżył. Sabriela skoczyła na jednego z Tytanów
Organizacji i jednym cięciem miecza pozbawiła go głowy. Postać zamigotała i
znikła, wracając do amuletu. Z tyłu atakował już kolejny – ale i tym razem była
szybsza, w mgnieniu oka wbiła mu broń prosto w brzuch. – A więc ty też jesteś
Łowcą?
-
Już o wszystkim wiesz?
Sabriela
skoczyła wysoko, unikając kilku zaklęć. Była szybka i zdecydowana, a każde jej
cięcie przeszywało powietrze z zastraszającą precyzją.
Sophie ponownie dotknęła amuletu,
przywołując Tytankę z powrotem. Wolała nie zwracać uwagi ludzi, którzy mogli
się tu zabłąkać. Dante Vale podszedł do dwójki, rozglądając się w poszukiwaniu
ukrytych agentów. Zdawało się, że wszyscy już odeszli, pozostawiając po sobie
tylko podziurawione ściany i popękane płytki chodnika.
- Dobra robota – powiedział, patrząc
na dziewczynę z chłodnym uznaniem. Uśmiechnęła się leciutko i zarumieniła,
spuszczając wzrok, jakby jej trampki stały się nagle bardzo interesujące.
- Dziękuję. Cieszę się, że mogę cię
poznać – odparła, mrugając rzęsami wbrew własnej woli.
-
Sophie! Myślałem, że dobrze znasz Dantego! – wtrącił Lok.
- Nie – Sophie pokręciła głową, nie
odrywając wzrok od starszego mężczyzny. Był wysoki i z całą pewnością
wysportowany, co prawda miał gęstą brodę i wąsy, ale nie ujmowało mu to uroku. Słyszała
wiele o jego popisowych misjach i cieszyła się, że wreszcie może go poznać. Uśmiechnęła się zauroczona. – Dante
jest sławnym Łowcą. Wszyscy w Fundacji o nim słyszeli.
- Jak celebryta! – Lok klepnął go w
plecy, śmiejąc się pogodnie.
Pomimo,
że walka dopiero się skończyła, on zdążył już ochłonął i ułożyć wszystko w
głowie. Gdzieś w głębi serca zdał sobie sprawę, że bardzo chce zostać Łowcą,
zbliżyć się trochę do taty. Kiedy widział, z jaką pewnością Dante atakuje, jak
celne są jego ciosy, jak niesamowicie walczy Sophie – zapragnął być jednym z
nich. Jednocześnie stale paliło go paskudne uczucie wstydu, że był skłonny
porzucić najpewniejszy trop taty z powodu idiotycznego strachu.
- Bardzo zabawne – Dante strącił jego
rękę z ramienia. – Organizacja będzie was szukać. Musicie się dobrze ukryć. Mój
dom na razie jest pod obserwacją... – myślał głośno, drapiąc się po brodzie.
Ledwo wrócił z wyjątkowo wyczerpującej misji, a już musiał pilnować dwójki
średnio rozgarniętych dzieciaków. Nie lubił, gdy Organizacja myszkowała w
Wenecji – tu był jego dom, tu chciał mieć spokój.
- Znam idealne miejsce – Sophie
wskazała jedną z bocznych ulic. – Chodźcie, zaprowadzę was – dodała, ruszając
szybkim krokiem. Świadomość, że właśnie poznała tego niesamowitego Dantego
Vale’a, sprawiała, że gubiła się w drodze do własnego domu. Jaki on był
czarujący! Nie dziwiła się, że Łowczynię w Fundacji plotkowały o nim jakby nie
miały innych tematów.
Sprawił
jej prawdziwą przyjemność, gdy ją pochwalił. To był dowód, że wyrastała na
dobrego, silnego Łowcę, takiego, jakim powinien być ktoś z nazwiskiem
Casterwill.
Gdy stanęli przed olbrzymią rezydencją,
Lok aż westchnął z wrażenia. To był jeden z tych domów, które pomieściłyby całą
armię. Elegancki, dwupiętrowy, szeroki budynek z kolumnami, rzeźbami był niczym
pomnik potęgi i bogactwa rodziny Sophie. Otaczał go zielony ogród pełen
niziutkich drzewek i fontann. Widać, że Sophie była nieprzyzwoicie dziana. W
środku przywitał ich wysoki, chudy mężczyzna w czarnym smokingu, ukłonił się i
poprowadził do salonu. Lok po raz pierwszy miał do czynienia z prawdziwym
lokajem. Przedstawił się jako LaBlanche i zaproponował herbatę malinową, ulubioną
panienki.
Panienki!
Lok zaśmiał się w duchu. Wszystko w rezydencji wydawało mu się przesadzone,
wielkie i na pokaz. Czuł się mały i ciemny, zupełnie tu nie pasował.
Usiedli
w wielkim, przestronnym salonie z wielkimi oknami. Na środku stał prosty stolik
do kawy i kilka skórzanych foteli w miłych dla oka, kremowych odcieniu. Z tyłu,
pod ścianą ustawiono wysokie regały pełne książek i encyklopedii. Lok spojrzał
na nie przelotnie i – ku swojemu zdziwieniu – na grzbietach dostrzegł
francuskie, węgierskie i rosyjskie tytuły.
-
Herbata dla państwa – LaBlanche wślizgnął się do pokoju ze srebrną tacą, na
której ustawiono prześliczny, porcelanowy serwis. – Czy coś jeszcze, panienko
Sophie?
-
Dziękuję, LeBlanche – uśmiechnęła się promiennie, kiwając głową lokajowi. Ten zostawił
filiżanki i wycofał się równie cicho, jak wszedł. Lok ze zdumieniem zdał sobie
sprawę, że Sophie zachowuje się jak prawdziwa szlachcianka. Nic dziwnego, że
odstawała od klasowego towarzystwa. Zwyczajnie tam nie pasowała – była wysoko
urodzona, dobrze wychowana. Lok był pewien, że nikt po za nią nie ma w domu
służby, lokaja, ochroniarza.
- Lok. Myślałeś o tym co ci mówiłem? –
Dante spojrzał bystro na chłopaka, przerywając jego rozmyślanie. Piwne, prawie
że złote oczy Dantego, wywiercały mu dziurę w głowie. Lok doskonale wiedział, o
czym mówił jego nowy przyjaciel. Jeszcze
niedawno był zagubiony, przerażony, ale w pewnym momencie, gdy przyszło im
znowu walczyć z Garniturami, odzyskał jakąś pewność siebie i nawet niezdarne
uderzył jednego z przeciwników. Dante lubił dzieciaki, które potrafiły się
wziąć w garść.
- Tak – odparł powoli chłopak,
pochylając się do przodu. Odszukał w kieszeni zielony amulet, który jeszcze
niedawno chciał wyrzucić i ścisnął go mocno. – Chcę być Łowcą. Dante, proszę,
naucz mnie wszystkiego, co sam umiesz. Chcę być jak mój tata... I chcę go odnaleźć.
Mężczyzna uśmiechnął się, ale pokręcił
głową – najwidoczniej nie tyle ucieszony, co rozbawiony pełną uczucia
deklaracją chłopaka.
- Lok. Jestem profesjonalnym Łowcą –
wyjaśnił. - Nie stać cię na mnie.
Chłopak prawie zdębiał. Nie spodziewał
się, że sprawa nauki sprowadzi się do pieniędzy! A więc Dante nie należał do
tych bezinteresownych bohaterów, którzy działali w imię ideologii, nie ukrywał,
że trochę się rozczarował. Marzył, że będzie miał prawdziwego mentora,
duchowego przewodnika, który uczyłby go aż do chwili, gdy stanie się dość
dobry. W filmach bohater zawsze miał mistrza.
-
A… - bąknął speszony. Jego mama, Sandra Lambert, wydawała dość pieniędzy na
liceum w dalekiej Wenecji, do którego bardzo, bardzo chciał się dostać. Nie
mógł jej prosić na o jeszcze więcej środków.
- Ale mnie stać – wtrąciła
Sophie pewnym głosem. Oparła się o stolik i spojrzała prowokująco spod malowanych
rzęs.
- Nie rozumiem – Dante skrzyżował ręce
na piersi i rozparł się wygodniej w fotelu. Nie sądził, że ten dzień będzie aż
tak ciekawy.
- Wytrenujesz mnie i Loka na Łowców, a
ja zapłacę. Dwa razy tyle ile Fundacja.
Dante
nie wiedział, kto bardziej się zdziwił – on czy Lok, czy stający w drzwiach
lokaj, który właśnie donosił ciasteczka. Widział, że twarz służącego pobladła,
gdy usłyszał, ile panienka chce wydać. Uśmiechnął się tylko. Mógł się domyślić,
że dziewczyna nie miała pojęcia o wartości pieniądza, skoro lekką ręką wydała taką
sumę. Ewentualnie nie wiedziała, jak wysokie pensje dostają Łowcy. A jednak
spodobała mu się determinacja w jej oczach.
Przez
ostatni rok pracował sam, zajmując się długimi i skomplikowanymi misjami.
Przywykł, że dookoła niego zalega przygnębiająca cisza, ale teraz zdał sobie
sprawę, że zadania będą dużo przyjemniejsze, gdy wokół zapanuje gwar rozmów i
śmiech. Może ta dwójka nadawałaby się na Łowców…
I
Sophie, i Lok patrzyli na niego wyczekująco.
- Plus podróże, bilety, żywność, broń…
Wszystkie inne wydatki – dodał poważnie.
- Plus wydatki – zagwarantowała
Sophie.
- Umowa stoi – zdecydował Dante i
uścisnął drobną dłoń dziewczyny. Lok roześmiał się szczerze ucieszony, uściskał
Sophie i przybił jej piątkę. Właśnie rozpoczynał się jakiś nowy okres w jego
życiu. Był podekscytowany, a jednocześnie pełen obaw.
-
Zaczynamy jutro, Łowcy!
Dante popatrzył na nich z jakimś
dziwnym wzruszeniem. Kiedyś miał drużynę. Było ich w sumie troje: on, Lorcan,
Dolores... Czasem wtrącała się też Meredith. Na samo wspomnienie tych przygód,
wrzasków i wygłupów ogarnęło go paskudne uczucie smutku i utraty. Szkoda, że
tamte czas już minęły.
Byli
tylko dzieciakami, którym zamarzyło się, żeby przeżyć największą przygodę
życia.
- To nie jest zabawa, głupku! – zrzędziła matka,
gdy po raz kolejny potraktowali trening jako okazję do bójki. On i Lorcan
tłukli się bez przerwy, stale próbując udowodnić, kto z nich jest lepszy. –
Kiedyś zrozumiesz, że bycie Łowcą to ciężka, wredna praca.
- Nie lubisz Fundacji? – zdziwił się.
Pochyliła się nad nim i zakleiła stłuczone kolano szerokim plastrem. Kasztanowe
włosy opadły jej na wykrzywioną, niezadowoloną twarz. Bardzo rzadko się
uśmiechała.
- Tego nie powiedziałam, ale wierz
mi, Dante, są w życiu milsze zajęcia niż ganianie po całym Bożym świecie w
poszukiwaniu nie wiadomo czego. To robota, w której dobrze poznaje się samego
siebie i swoich towarzyszy. Ostrożnie dobieraj sobie przyjaciół! Muszą być wobec
ciebie szczerzy i oddani. I nigdy nie bierz uczniów, bo w życiu każdego mistrza
przychodzi dzień, gdy zawodzi. Spójrz na Metza!
Dante
spojrzał na Sophie, a potem na Loka.
Ja nie zawiodę, mamo. Nikogo nie zawiodę.
Uśmiechnął się pod nosem. Odkąd
burzliwie rozstał się z Lorcanem i Dolores, a Meredith pochłonęła praca,
nauczył się działać samemu i polubił własne towarzystwo. Teraz wszystko miało
się zmienić. Zanosiło się, że teraz będzie miał nową drużynę. Drużynę Huntik.
Spędził
u Sophie niemal cały wieczór, wypijając miesięczny zapas herbaty i pochłaniając
tony czekoladowo-miętowych ciasteczek. Opowiadał o Fundacji, o jej założycielu,
o zasadach, o swoich przygodach, o Organizacji, a dwie pary oczu wpatrywały się
w niego z zachwytem.
-
A Carla Vale? Jaka ona jest? – spytała Sophie, gdy odprowadzała ich do drzwi. –
Taka jak mówią?
-
A co mówią? – Dante mrugnął do niej rozbawiony. – Kiedyś na pewno poznacie moją
mamę. Ale ostrzegam, nie jest szczególnie milutka.
Sophie
uniosła pytająco brew, ale nie ciągnęła tematu. Uścisnęła Loka i uśmiechnęła
się.
-
Nie uczyliśmy się do testu, Lok. Tyle się dziś zdarzyło…
-
Oj, daj spokój! Po tym jak załatwiłem Organizację mam się bać jakiejś głupiej
historii? Dam sobie radę! – powiedział dziarsko, po czym wybuchnął tak
serdecznym śmiechem, że Sophie nie mogła mu nie zawtórować.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJak zwykle pięknie. Twoje opisy mnie powalają. Teraz czekam na Pannę Moon. Krzyżyk na drogę panie Dante Vale :D
OdpowiedzUsuńSpuźniony komentarz do tej notki :)
OdpowiedzUsuńJak zwykle super. Jakoś sobie niewyobrażam Loka jako łowcy. No może zmienię zdanie po następnej notce.