Gwendolyn
wyczuwała niebezpieczeństwo. Nie potrafiła powiedzieć, co właściwie im groziła,
ale niemal czuła wiszące w powietrzy zagrożenie. Byli na wrogim terenie, na
terenie, którego nie tylko nie znali, ale który także w każdej chwili mógł się
okazać zdradziecką pułapką, gotową ich pochłonąć na całą wieczność. Każdy krok był niepewny. Miała wrażenie,
że wystarczy raz stanąć nieopatrznie, a grunt zacznie się zapadać jak bagno.
Najchętniej wytworzyłaby platformy z many, a jednak wówczas istniało ryzyko, że
Czarodziejka wyczuje ich obecność i zaatakuje znienacka. Na pewno zebrała już
siły i była gotowana do ponownego starcia.
Spojrzała
kątem oka na Kevina. Szedł trochę z
tyłu, przygarbiony i skulony. Ręce wbił głęboko w kieszenie i kopał mały kamyk.
Sprawiał wrażenie rozzłoszczonego i nieobecnego, ale Gwendolyn znała go zbyt
dobrze, by pomyśleć, że po prostu nad czymś duma. W głębi serca bardzo się bał,
a próbował zatuszować swoją bezsilność zimną obojętnością. Uśmiechnęła się
niezauważalnie. Tak samo zachował się, gdy kiedyś pani Levin zbyt długo nie
wracała do domu, a zaprosiła ich na kolację. Był przekonany, że coś jej się
stało, a w rzeczywistości po prostu autobus się spóźnił. Wtedy też chodził
rozgniewany, warczał i burczał na wszystkich. Albo wtedy, gdy trafiła do
szpitala, bo nadgorliwa pielęgniarka wezwała karetkę, gdy zasłabła na apelu.
Był tak przestraszony myślą, że cokolwiek mogło jej się stać, że krzyczał i
fukał na wszystkich, a lekarzowi prawie rzucił się do gardła. Nawet jej
powiedział parę ostrych słów. Kiedyś ją to drażniło, ale z czasem nauczyła się rozumieć
i akceptować.
-
Devlinowi nic nie będzie – zapewniła cicho.
Uniósł
wzrok i spojrzał na nią ponuro. Uwielbiała jego oczy. Czarne, poważne oczy
nieskalane żadnym innym kolorem, głębokie, chciałoby się rzec: bezdenne. Nie
pozwoliła, żeby ich spojrzenia się spotkały, nie chciała tonąć w bezkresie jego
źrenic. To znaczy, gdzieś w głębi serca chciała, bardziej niż czegokolwiek
innego, ale rozsądek, który przez ostatnie lata brał górę nad uczuciami, nie
pozwolił. Musiała być ponad głupimi namiętnościami.
-
Chciałbym w to wierzyć – westchnął smutno. – Beznadziejny ze mnie ojciec, co? Nie
umiem upilnować własnego dzieciaka.
-
Devlin bardzo za tobą tęsknił – przyznała. – Poznałam go dopiero kilka tygodni
temu, ale wiem, że bardzo mu ciebie brakowało.
-
Obiecywałem sobie, że się poprawię. Ale spieprzyłem wszystko. Życie syna,
twoje... – zawahał się przez moment i spojrzał na nią. Wzrok miała utkwiony w
jakiś niewidoczny punkt na horyzoncie. – Rozmawiamy normalnie po raz pierwszy
od... dwunastu lat?
-
Nie pamiętam – odparła, jakby chciała mu pokazać, że cały ten czas jest dla niej całkowicie bezwartościowy i nieważny. Było minęło, tylko czasem miło powspominać. Wyprostowała się bardziej i
zacisnęła zęby, jakby chciała się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, co
złamałoby barierę między nimi.
Czuła
się trochę jak nastolatka z amerykańskiej komedii rozdarta pomiędzy obowiązkami
wynikającymi ze swojej pozycji a pragnieniem zdobycia bliżej nieokreślonego
szczytu. Chciała, żeby było jak dawniej, a jednak zbyt wiele zdarzyło się od
czasu, gdy podpisała papiery rozwodowe. Zbyt wiele czasu minęło. Nie wiedziała,
czy potrafi jeszcze kochać tak jak kochała, gdy była młoda. Uśmiechnęła się
gorzko.
Gdy
przysięgali sobie trwanie razem aż do śmierci, była zaledwie dzieckiem,
nazywanym szumnie „kobietą”. Nie wiedziała niemal nic o życiu, a jedyne co
znała, to słodycz jego pocałunków. Teraz czuła się staruszką, której nic już w
życiu nie czeka poza obowiązkami, a tak niedawno była dzieckiem.
-
Coś się zbliża – szepnął Ben. – Za tamten kamień.
Błyskawicznie
skryli się za potężną skałą. Była tak wysoka, że byłaby w stanie zasłonić mały
statek kosmiczny. Ben złapał jedną z wypustek i podciągnął się do góry,
wyglądając nad powierzchnią. Już z daleka dojrzał Czarodziejkę,
spacerującą na jednym z pomostów. Ręce
skrzyżowała na piersiach i rozglądała się dookoła, szukając przeciwników. Nie
była sama. Za nią czaiły się arachnomałpy, podobne do tych, które zaatakowały wcześniej
jego dom. Widział błyskające diody na ich czołach, symbol kontroli umysłów.
-
Przyprowadziła sobie wsparcie – warknął Kevin.
-
Czyżbyś się bał? Sam dałbym sobie z nimi radę – Ben zmrużył oczy.
-
Niczego się nie boję, Tennyson.
-
Poza krokodylami – Ben uśmiechnął się złośliwie i zeskoczył ze skały, lądując
miękko na kolanach. Zanim Kevin zdążył doprowadzić jego twarz do stanu nie
wyjściowego, uderzył w tarczę Omnitrixa i przemienił się w Szlamfajera.
Nim
Gwendolyn zdążyła go powstrzymać, wyskoczył w powietrze i cisnął ognistymi
kulami w pomost. Czarodziejka straciła grunt pod nogami, poleciała na łeb na
szyję. Wykorzystał sytuację, w której nie mogła wymówić żadnego zaklęcia i
atakował dalej.
Nie
docenił umiejętności Czarodziejki. Nim zdążył się zorientować, macki z many
oplotły jego nogi i zmiażdżyły kończyny. Zaskowyczał i upadł, próbując się jeszcze
bronić. Lepka pajęczyna poleciała w jego stronę, a zaraz potem trzy arachnomałpy
go otoczyły. Nie miał szans,
-
A chciałam atakować z zaskoczenia – westchnęła Gwendolyn. – Zrobimy tak –
zaczęła, szukając wzrokiem Kevina.
Dopiero
teraz zorientowała się, że mężczyzna już rzucił się w wir walki. Odrzucił jakąś
arachnomałpę i próbował zrzucić drugą z pleców. Wyrwał głaz z ziemi i cisnął
nim w stronę Czarodziejki. Jednym cięciem many rozłupała kamień na pół i
posłała w stronę Kevina kilka kul energii. Tylko cudem jej uskoczył.
-
Tak, napieprzajmy się zamiast wymyślić sensowny plan – fuknęła Gwendolyn.
Właściwie nie miała już wyjścia, Czarodziejka na pewno spodziewała się jej
ataku po tym, jak chłopcy się ujawnili. Nie miała szans na zaskoczenie jej, a
pozostanie w ukrycie było bezsensowne. Już miała wypowiadać zaklęcie, gdy
poczuła znajomą aurę.
Devlin
był niedaleko!
Spojrzała
jeszcze raz na Bena i Kevina. Sami powinni sobie poradzić, byli dość silni, by
mieć siłę powstrzymać Czarodziejkę do jej powrotu albo nawet ją pokonać.
Wytężyła zmysły i poszukała Devlina. Gdyby miała jakąkolwiek rzecz, która do
niego należała, znalazłaby go bez trudu. Żyłka zapulsowała na jej czole, a pot
zrosił kark.
- Jest – odetchnęła ciężka. Czuła go, a na
dodatek gdzieś blisko. Według wszelkich praw logiki, powinien być gdzieś blisko,
w zasięgu jej wzrok, a jednak widziała tylko pole bitwy. Dopiero po chwili
zrozumiała, że trzymają go pod ziemią.
Odszukała
właściwie miejsce, przesunęła opuszkami palców po ziemi i w mgnieniu oka
utworzyła tunel prosto to właściwego miejsca. Nie zastanawiając się dłużej,
nabrała powietrza i skoczyła do środka. Zatrzymała się na wyrytym w skale
korytarzu. Już z daleka usłyszała nierówne kroki arachnomałp. Jako gatunek
zamieszkujący niewygodną planetę, usposobiony raczej łagodnie, często byli
wykorzystywani przez wrogów albo najeźdźców. I tym razem padli ofiarą
silniejszego przeciwnika.
Schowała
się za ścianą i zaczekała aż przejdą. Już po chwili przestała ich słyszeć, ale odczekała
jeszcze moment. Przymknęła oczy i spróbowała odszukać Devlina. Był na tym samym
poziomie, gdzieś blisko.
Ruszyła
w ledwo, dysząc ciężko. Wszędzie panował niemiłosierny gorąc, zupełnie jakby
znajdowała się w piecu. Westchnęła ciężko i odgarnęła z czoła, zabłąkane pasmo
rudych włosów. Przyspieszyła, świadoma, że im szybciej go odnajdzie, tym
szybciej opuszczą zdradliwymi wymiar pełen niebezpiecznych pułapek.
Zajrzała
do wnętrza jednego z pomieszczeń. Pusto, tak jak w kilku poprzednich. Zaczynała
myśleć, że zdolności anodyty zaczynają w niej zanikać, że staje się słaba i
bezużyteczna, gdy jej oczom ukazał się mały pokój. Na kozetce siedział wysoki
chłopak skuty kajdankami.
Poczuła
niewysłowioną ulgę. Jest, żyje, nic mu nie jest, oddycha. Oparła się o ścianę i
odetchnęła głęboko, czując, że do tej pory nie była w stanie oddychać pełną
piersią. Serce biło jej jakoś swobodniej, a ucisk w brzuchu nagle zniknąć.
-
Cholero ty, co ci przyszło do głowy, żeby uciekać – szepnęła, wchodząc do
środka. Devlin uniósł wzrok i uśmiechnął się szczęśliwy jak nigdy dotąd. - Głupi jesteś, wiesz?
-
Przepraszam – bąknął zakłopotany, gdy objęła go ramionami. Pachniała potem i
mocną kawą. Niezdarnie złożył głowę na jej ramieniu i westchnął cicho. Mógł
udawać dużego faceta, mógł grać niezłamanego bohatera, ale w rzeczywistości
bardzo się bał.
Spojrzał
na nią czarnymi oczami, trochę zwilgotniałymi i uśmiechnął się szeroko. Nagle
poczuł się bezwarunkowo bezpieczny. Tyle razy wyratowała go z opresji, że miał
wrażenie, że zawsze może na nią liczyć, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli.
Zniszczyła
jego kajdanki, uwalniając zdrętwiała nadgarstki z ciasnych obręczy. Na rękach
pozostały czerwone otarcia.
-
Twój tata szaleje z niepokoju. To było bardzo głupie, Devlin! Co ci w ogóle przyszło
do głowy! Nie jesteś problemem, Devlin, jesteś częścią rodziny – popatrzyła na
niego groźnie. Czuła się trochę jak matka besztająca dziecko za pakowanie się w
kłopoty.
-
Przepraszam – powtórzył i objął ją mocno. Tak mocno, że prawie jęknęła.
Pogłaskała go po głowie i uśmiechnęła się ciepło. – Dziękuję... Tata, on tu
jest?
-
Tak, walczy razem z Benem – odpowiedziała, kucając przed nim. Przesunęła
palcami po zadrapaniu na policzku, jakby chciała złagodzić wszystkie
cierpienia. – Czeka na ciebie. – widząc, że chłopak nie wie, czy śmiać się ze
szczęścia, czy pokazać, że jest hardy i gotowy walczyć w każdej chwili, dodała;
- Chodźmy, już dobrze – szepnęła, prowadząc go do wyjścia.
Nagle
usłyszała za sobą oklaski. Pełne pogardy, powolne brawa. Odwróciła się
napięcie, zasłaniając sobą Devlina. Tak jak podejrzewała, za nią stał kosmita
zwany Ragnarokiem.
Sina
skóra zdawała się być jeszcze zimniejsza niż gdy widziała go po raz ostatni.
Jasne, niemal białe włosy opadały
swobodnie na plecy, a czaszka świeciła łysizną. Nie bez powodu nazwana go „zmierzchem
bogów”.
-
Ragnarok – syknęła.
-
Gwendolyn Tennyson, jak mniemam – uśmiechnął się. – Chyba już się spotkaliśmy.
-
Nie wspominam tego miło.
-
Żałuję. Szkoda, że nie było nam dane poznać się w innych okolicznościach. Za
każdym razem ty i twoim kompani chcecie mnie zabić, jakbyście byli sędziami.
-
Dziwisz się? – Gwendolyn uniosła brwi i stanęła z pozycji obronnej.
Jego
ręka błysnęła energią. Potężny strumień uderzył w strop, a ciężkie głazy runęły
na posadzkę. Odepchnęła Devlina i razem z nim odskoczyła w bezpieczne miejsce.
Upadła, zakrywając własnym ciałem dziecko.
Nie
zdążyła się zasłonić, gdy kolejny pocisk energii trafił w jej plecy. Jęknęła
głośno i poczuła, że obraz przed oczami ciemnieje, a świat odpływa gdzieś
daleka. Opadła bezwładnie na kolana Devlina.
-
Ciociu – chłopak potrzasnął jej ramieniem, coraz bardziej spanikowany. – Cholera, ciociu! Ciociu Gwendolyn!
Niezła akcja! Ciekawe, czy odbudowanie relacji pomiędzy Gwen a Kevinem jest możliwe? Czy w ogóle Devlin dowie się, co ich łączyło? No a przede wszystkim, na ten moment, kto pokona Ragnaroka? No cóż, czekam i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNa pewno będzie to trudne po tylu latach, ale ja lubię myśleć, że miłość jako jedyna nie przemija :) Devlin rzeczywiście zwróci uwagę, że pomiędzy ciotką a ojcem jest jakoś dziwnie, ale to jeszcze trochę :) Pozdrawiam.
UsuńJak zwykle świetnie. Czekam na następną część. Domyślam się kto uratuję Gwen i Devlina. Poza tym liczę, że ona i Kevin już w krótce znów będą tworzyć szczęśliwą rodzinę.
OdpowiedzUsuńJeszcze trochę zanim sobie wszystko wyjaśnią i zrozumieją siebie nawzajem, Seria zbliża się już powolutku do końca, myślę, że będzie jakieś maksymalnie dwadzieścia części. Pozdrawiam :)
Usuń