Menu

27 października 2013

"...żeby z Tobą być" cz.13 (Ben10, Gwevin]

Trzynasta część :) Zapraszam
Coś mi się chyba na blogu pochrzaniło O,o Jeśli Wam też wyświetla się tekst tylko w części, po prostu kliknijcie na tytuł i otwórzcie sam post, a nie wszystkie. Powinno być lepiej, a ja się wkurzam, bo nie wiem, co się dzieje.

         Devlin obudził się nagle, słysząc czyjeś kroki w pobliżu. Wymruczał coś, wtulił twarz w poduszkę, ale gdy miał się przewrócić na drugi bok – jego ramię zapulsowała okrutnym bólem. W zupełności otrzeźwiał, przypominając sobie wszystkie wydarzenia ostatniego wieczoru. Czarodziejka, Legerdomena, ciocia Gwendolyn, ten cały Ragnarok i krótka, nierówna walka między nim a dużo silniejszym przeciwnikiem. W ogóle nie pamiętał, co było potem! Jakby zbyt mocne uderzenie wroga sprawiło, że stracił przytomność.
         Rozejrzał się po pomieszczeniu. Spodziewał się obskurnej, wilgotnej sali tortur albo obrzydliwego, porośniętego grzybem więzienia. Zamiast tego czekał go najzwyczajniejszy szpital. Kozetka zasłana czystą, białą pościelą, szafeczka z jego ulubioną czekolada na blacie i stojak dla kroplówki. Dopiero teraz zauważył, że miał wbity wenflon.
         Niezdarnie poruszył obolałymi nogami, zdając sobie sprawę, że poza kilkoma siniakami i zadrapaniami nie miał żadnych obrażeń. Powoli wstał i, podpierając się na stojaku, który – chcąc nie chcąc – musiał ciągnąć za sobą – podreptał boso do wyjścia z sali.
         Na korytarzu nie było prawie nikogo, może dlatego, że ledwo dochodziła trzecia w nocy. Z dyżurki dochodziły chichoty pielęgniarek, które przeglądały kobiecy magazyn, a także chrapanie zmęczonego dyżurem doktora. Wszystkie drzwi do sal pacjentów były zamknięte.
         Devlin pamiętał słowa ciotki Gwendolyn „Tata tu jest”. Zastanawiał się, czy jest w stanie gdzieś go znaleźć i co z samą ciotką. Przecież ona też oberwała, zaraz na samym początku. Zadrżał z zimna.
         Był na oddziale dziecięcym, tutaj nie miał czego szukać. Poczuł się trochę urażony, że kogoś takiego jak on – „odważnego, prawie dorosłego dwunastolatka” pakują do sal razem z małolatami. Dyskretnie, tak, by lekarz prowadzący go nie usłyszał, przemknął korytarzem w stronę schodów i zszedł piętro niżej. W prawo - ginekologia. Nie przypominał sobie, żeby ciotka Gwendolyn była w ciąży, więc poszedł w lewo. Przypadkiem trafił na pielęgniarkę.
         - Zgubiłeś się młodzieńcze? – spytała, rozciągając wymalowane czerwoną szminką usta w dziwnym uśmiechu. Była już starsza, trochę posiwiała, gruba i niewielka, ale z jakiegoś powodu budziła zaufanie. Devlin przez moment bardzo chciał jej powiedzieć, jak bardzo się boi, jak wszystko się posypało, ale zacisnął wargi.
         - Szukam Kevina Levina – odparł sucho.  Pielęgniarka popatrzyła na niego trochę dziwnie, jakby urażona chłodnym tonem, zmarszczyła brwi.
         - Jest operowany – powiedziała, wyminęła go i nie zaszczyciła nawet spojrzeniem. Devlin popatrzył za nią i westchnął ciężko. Gdyby wysilił się na bycie miłym, na pewno zaprowadziłaby go prosto na miejsce, a tak mógł się włóczyć po szpitalu godzinami. Nie miał pojęcia, gdzie może być blok operacyjny.
         Poszedł korytarzem najpierw prosto, a potem skręcił w lewo. Nawet nie zauważył, kiedy zabłądził na ortopedię. Już miał zawrócić, gdy ujrzał w kawiarence dwie znajome postacie. Ben Tennyson i pradziadek Max Tennyson! Uśmiechnął się wesoło i już miał podejść, gdy zdał sobie sprawę, że wyglądają na bardzo zmartwionych. Schował się za reklamą nowych ciastek, co nie było takie łatwe z wysokim stojakiem na kroplówki i nadstawił uszu.
         - Powinniśmy wezwać Hydraulików – stwierdził poważnie Max. – Sam zawsze byłeś przeciwko niemu, nie przerywaj mi, Ben, a teraz nagle chcesz go chronić? To niebezpieczny przestępca!
         Devlin omal nie zachłysnął się powietrzem. Mówią o jego tacie, o Kevinie Levinie!
         - Dziadku – Ben westchnął ciężko. – Kevin się pogubił, ale ja też się gubiłem. Nie można go tak jednoznacznie przekreślić.
         - Od kiedy jesteś taki miłosierny? – Max cmoknął z poirytowaniem.
         - Kiedy wiozłem do szpitala Gwendolyn – Ben pochylił się nad Maxem i powiedział mu cicho, tak, że Devlin nie usłyszał: - stale tylko powtarzała „Kevin, Kevin”. Myślisz, że można go jej odebrać po raz drugi?
         Max omal nie załamał rąk. Doskonale pamiętał dzień, w którym jego skacowana, wymęczona wnuczka wróciła i oznajmiła mu, że jest już szczęśliwą mężatką. Gdy usłyszał jeszcze, że zmusili biednego urzędnika w środku nocy do klepania formuł, a potem przetańczyli całą noc w barze, zamiast zorganizować podręcznikową uroczystość, po prostu wybuchnął śmiechem. Dostał nawet jedno zdjęcie ze ślubu. Robione komórką, trochę niewyraźne, prześwietlone. Gwendolyn, która jeszcze wtedy była Gwen, uśmiechała się na nim tak pięknie, jakby była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kevin przytulał ją mocno, a obok nich stała czarnowłosa sprzedawczyni sukien ślubnych i z nierównym makijażem, która była druhną i gruby sprzedawca hamburgerów w czapce z daszkiem, drużba. W przeciwieństwie do matki Gwendolyn, Natalie Tennyson, cieszył się jej szczęściem i uśmiechał się za każdym razem, gdy widział ich razem.
         Potem Kevin zniknął, a ona podpisała papiery rozwodowe. Od tamtej pory uśmiechała się dużo rzadziej, a mieszkanie, które dzielili, zamknęła, a jednak nie sprzedała. Chciał wielokrotnie zapytać, czy nie żałuję, ale jakoś nie miał odwagi. Gwen zmieniła się nagle w dorosłą, poważną Gwendolyn. Coraz mniej czasu spędzała na Ziemi, stale na  misji, stale zajęta.
         W dziesiąte urodziny Kena Tennysona Kevin zaatakował po raz kolejny. Max chciał go wtedy zapytać, dlaczego tak bardzo skrzywdził siebie i ją, ale nie śmiał z powodu Devlina. Odkąd pojawił się Devlin sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała, na dodatek Gwendolyn żywiła do niego coś na kształt rodzicielskich uczuć...? Obawiał się, że znów serce jej pęknie.
         - Oni nawet nie byli sobie dani po raz drugi – stwierdził oschle. – Ben, wiem, że chcesz dla Gwendolyn jak najlepiej, ale sam się w tym gubisz. Raz chcesz go udupić, a raz próbujesz ułaskawić.
         Ben zmarszczył brwi i wydał usta, odwracając wzrok. Jeszcze gdy ostatni raz rozmawiał z Kevinem grozili sobie i wyzywali, a jednak gdzieś w walce przypomniał sobie, jak to jest mieć kompana przy boku, takiego, który odepchnie od ciebie wroga albo osłoni przed pociskiem. Nawet jeśli gdzieś wciąż się ze sobą sprzeczali, wygrażali, to Ben wiedział, że nigdy nie będzie miał lepszego przyjaciela niż Kevin Levin. Nieważne, ile lat minęło. Pewne relacje pozostawały w głębi serca niezmiennie niezmienne.
         - Daj czas... – poprosił. – To trudne, do cholery, dziadku! Możesz już wyjść, Devlin.
         Chłopak i dziadek Max podskoczyli jak na komendę, a Ben tylko się uśmiechnął. Lata pracy Hydraulika nauczyły go, kiedy ktoś go podsłuchuje, a Devlin skradał się wyjątkowo marnie. Od początku wiedział, że przygląda się całej rozmowie.
         - Cześć – Devlin wyszedł zza reklamy ze zwieszoną głową. Było mu trochę wstyd, że podsłuchiwał, a jeszcze bardziej, że dał się złapać. On, syn jednego z największych przestępców, nie umiał nawet podsłuchiwać. Nic dziwnego, że za każdym razem, gdy próbował coś zwinąć, sprzedawca się orientował.
         - Powinieneś być na sali – powiedział z troską dziadek Max. – Jak się czujesz, chłopcze?         
         Devlin chciał bardzo zapytać, gdzie jest jego tata, gdzie ciotka Gwendolyn, co się wydarzyło, gdzie ten cały Ragnarok, ale nagle poczuł się bardzo zmęczony. Usiadł ciężko na krześle naprzeciw Bena i westchnął tak żałośnie, że Ben przez moment był pewien, że chłopak zaraz się rozpłaczę. Miał prawo. Za wiele wydarzyło się w ciągu ostatniego roku, a zwłaszcza ostatnich tygodni. Devlin zacisnął mocno oczy i odetchnął powietrzem przesiąkniętym zapachem kawy.
         - Panienko – dziadek Max mrugnął do kelnerki. – Zmajstruje panienka jakieś lody dla dzieciaka? – spytał wesoło. Dziewczyna skinęła głową i tanecznym krokiem znikła za ladą, tylko po to, by za chwilę pojawić się z pucharkiem słodkich lodów.
         - Pewnie chcesz wiedzieć... – Ben nie lubił tłumaczyć ani opowiadać o dawnych latach. Kenneth ciągle chciał słuchać, podobnie jak Devlin, a on nie umiał mówić z prostego powodu: nie potrafił rozdzielić, co powinien zachować dla siebie, a co im wyznać.
         - Pewnie nie chcesz mówisz – odparł Devlin, ładując sobie do ust połowę gałki lodów czekoladowych.  Ben nagle pomyślał, że to może trochę nie zdrowo serwować dwunastolatkowi w szpitalu lody o trzeciej w nocy, ale zawsze mógł zwalić winę na dziadka Maxa.
         - Pytaj – Max rozsiadł się wygodniej na krześle.
         - Tata – wypalił Devlin z wielką mocą. – Co z tatą?
         Max i Ben popatrzyli po sobie jakoś niepewnie i przez moment był pewien, że jest już zamknięty na powrót w Wielkiej Nicości.
         - Odpoczywa – skłamał Ben. – Trochę się poobijał w czasie walki, ale...
         - Mówili, że go operują – Devlin jakby zwęszył kłamstwo. Przyjrzał się podejrzliwie Benowi, zastanawiając się, czy na pewno może wierzyć wszystkim jego słowom.
         - Operowali – poprawił Ben, ale Devlin nadal nie był przekonany, czy mówi mu prawdę. – Teraz jest na sali wybudzeń, daj mu chwilę odpocząć, dobrze?
         Devlin niechętnie przytaknął. Tak długo czekał na rozmowę z tatą, taką szczerą rozmowę, że mógł jeszcze dać mu kilkanaście minut.
         - A ciotka Gwendolyn?
         - Też się trzyma – uciął Ben jeszcze bardziej niepewnie. Takie ogólniki wcale nie satysfakcjonowały Devlina, ale wolał nie drążyć. Benowi najwyraźniej ulżyło, gdy przestał na sobie czuć wzrok podobny do takiego, którym policjant mierzy oskarżonego.
         - Czarodziejka? – Devlin przechylił głowę. Wydała mu się najpiękniejsza i najgroźniejszą kobietą jaką kiedykolwiek spotkał. Nawet ciotka Gwendolyn nie mogła się z nią równać. Była taka niebezpiecznie czarująca i czarująco niebezpieczna.
         - To nasz dawny wróg – westchnął Ben. – Odkąd miałem dziesięć lat... E, no, posługuję się czarami, tak jak Gwendolyn, znaczy się, tak jak ciotka...
         - Przejęła władze w wymiarze zwanym Legerdomeną – dodał dziadek, spiesząc z pomocą jego nieporadnym wyjaśnieniom. – Uważaj na nią, jeszcze nie wiemy, jakie stanowisko zajmie w nowej grze, może się okazać wielkim wrogiem.
         - Ragnarok?
         - Mówiliśmy ci już o nim, pamiętasz? Wtedy, po ataku...
         - Pamiętam, ale...
         Max powstrzymał Bena gestem dłoni. On wiedział więcej, a Ben i tak nie umiałby powiedzieć niczego sensownego. Już sobie to wyobrażał „Eee, no, wróg taki, szukał jednego takiego klucza, a Kevin, znaczy się...”. Przymknął na chwilę powieki, jakby przywoływał w pamięci minione lata.
         - Ragnarok miał statek, który twój ojciec Kevin Levin wysadził. Teraz poszukiwał jakiegoś klucza, o ile dobrze pamiętam, a także chcesz się zemścić. Nie wiem, do czego mu klucz, skoro statek, do którego pasował, jest zniszczony, ale musimy się tego dowiedzieć.
         - Gdzie jest ten klucz? – spytał Devlin.
         - To chyba wie tylko Kevin.
*
         - Masz pięćdziesiąt centów? – pyta, gdy siedzą wtuleni w siebie na ławce. Bawi się jej rudymi włosami, po których słońce błądzi tak rozkosznie, zostawiając złote refleksy. Ona uśmiecha się wdzięcznie i przeszukuje kieszeni, by w końcu wręczyć mu kilka monet. – Zaraz wracam – mówi ciepło i odchodzi, a ona śmieje się do słońca.
         Ma taką błogą świadomość, że nie musi niczego, a może wszystko. Ściąga sandały i zarzuca nogi na poręcz ławki, przymykając oczy. Jeśli słońce za mocno przygrzeje znów wyskoczą jej te okropne piegi On zawsze powtarza, że są urocze.
         - Gwen.
         Otwiera oczy i patrzy na niego zdziwiona. Wygląda jakoś niepewnie, jakby bardzo się czymś stresował, a ona nie rozumie czym. Zaciska usta, jakby był bardzo zdesperowany, wzdycha ciężko i klęka przed nią.
         - Co ty, Kev – ona nie bardzo rozumie co się właściwie w tej chwili dzieje. Dopiero po chwili zauważa, że trzyma w rękach plastikowy pierścionek z automatu, taki, który losują małe dziewczynki.
         - Gwen, wyjdziesz za mnie?
         Gwendolyn obudził ból pleców, dziwnie, uciążliwe pieczenie. Potrzebowała kilku sekund, by przypomnieć sobie, co się właściwie stało. Jęknęła, czując, że znowu porządnie oberwała. Odkąd trafiła na ziemię była coraz częściej kontuzjowana.
         Była w sali, dzięki bogu pojedynczej. Jak dobrze, że Ben znów o wszystko zadbał. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że na szafce leży kartka napisana krzywymi literami Bena. Mógłby zostać lekarzem z takim charakterem pisma.
         „Devlin bezpieczny. Kevin też. Ja i dziadek wyszliśmy na kawę J
         Uśmiechnęła się z ulgą, jednocześnie znów mając do siebie pretensję, że okazała się za słaba. Wolała nie dochodzić, jakim cudem wydostali się z cholernej Legerdomeny, ale miała wrażenie, że Czarodziejka mogła im na to pozwolić. Jeśli tak, pewnie jeszcze nie odpuściła. To nie wróżyło niczego dobrego.
         - Cześć, Gwennie.

         O wilku mowa. 

Panny Wyklęte w Lublinie



Maleo Reggae Rockers i Panny Wyklęte zagrali koncert w Lublinie w Hali Globus. Bilety miałam od dawna, czekałam z wytęsknieniem, a koncert był absolutnie obłędny. Może ja trochę przesadzam, ale czułam w sobie coś takiego, czego nie umiem opisać. Bardziej niż zwykle byłam dumna, że jestem Polką. Że narodziłam się z tej samej ziemi co bohaterowie tacy jak Laluś czy Inka. Miałam wrażenie, znaczy, raczej takie poczucie niesamowitej jedności, dumy... Nawet nie umiem tego opisać.

Projekt "Panny Wyklęty" został stworzony przez Dariusza Malejonka. Zaangażowano polskie artystki, reprezentujące różne gatunki muzyczne. Inspiracją były historię Żołnierzy Wyklętych, a przede wszystkim Inki (Danuty Siedzikówny). Fundacja Niepodległości wydała płytę w związku z Rokiem Żołnierzy Wyklętych.

Niesamowity, absolutnie wyjątkowy koncert. Nie będę ukrywać, że nieraz stanęły mi w oczach łzy, bo wszystko to trafiało tak głęboko. Były wszystkie panie: Ania Brachaczek, Marcelina, Mona, Paulina&Natalia&Anna Przybysz, Paresłów, Gonix, Ifi Ude, Marika, Lilu, Dore, Halina Młynkova razem z Maleo Reggae Rockers. Miała być także Kasia Kowalska, która grała koncert w Warszawie. Planowała, że przyleci do Lublina helikopterem, ale z powodu gęstej mgły nie mogła wystartować.

Po raz pierwszy zobaczyłam na żywo Lilu. Jedna z moich ulubionych raperek, obok Wdowy. Halina Młynkova w utworze "Panie Generale" była po prostu nieziemska. Na płycie nie ma tak wielkiej mocy jak na żywo. Podobnie Gonix, na żywo brzmiała niezwykle w kawałku "Heroina". Wszystkie, absolutnie wszystkie utwory z tej płyty mają w sobie coś, co ściska za serce.

 Mój ulubiony utwór z płyty Panny Wyklęte to bezwarunkowo "Noc" (wyk. Darek Malejonek, Ania Brachaczek & MRR) 
Stanę na każde Twoje zawołanie POLSKO!
Po Bogu pierwsza, poza Nim przed Tobą nikt.
Płaczesz, gdy zło wyklina Twoje wierne wojsko.
Upomnisz się, jak Matka o Synów swych.

Pojawił się utwór Lilu z płyty Morowe Panny "Rota". Po raz pierwszy śpiewałam "Rotę" w takim tłumie. Tyle głosów, czystych i fałszujących, zlało się w jeden głos. 

W pewnym momencie odwróciłam się i spojrzałam na syna Sierżanta Józefa  Franczaka, pseudonim "Laluś", tego, który pozostał do końca. Zginął w 1963r. Miał wielkie łzy w oczach.
Pojawiły się także kawałki z płyty "Morowe Panny". Kupiłam ją właściwie przypadkiem, a potem dowiedziałam się o projekcie "Panny Wyklęte". 

Ludzi było naprawdę bardzo dużo. Tłum pod sceną, mnóstwo osób na trybunach i na krzesłach ustawionych przed sceną. Nie umiem określić, ile, ale naprawdę bardzo wielu
To było absolutnie wspaniałe. Tak wielu przyszłoby, by wspólnie oddać cześć Tym do końca niezłamanym, niepodległym. 


Stanę na każde Twoje zawołanie Polsko
Po Bogu pierwsza, poza nim, przed Tobą nikt
Płaczesz gdy zło wybija Twoje wierne wojsko
Upomnisz się jak matka o synów swych

Swoich żołnierzy wywołujesz dzisiaj Polsko
Stoją w szeregu na ich czapkach Orzeł lśni
Lalek, Rój, Uskok, Inka i całe niezłomne wojsko
Po Bogu pierwsza, poza nim, przed Tobą nikt
 Za Wolność, za Polskę
Z serca wyrwane
Walczyli o to,
Co nie było im dane...
Przysięgał służyć wiernie
Niepodległości strzec
Nie szczędzić krwi w potrzebie
Koniec!
"Panie Generale"

…pod nogami dywan z trocin, 
mur porosła trawa
cienie pod piwnicy ścianą, w martwym oknie szklana łza
będą o mnie śpiewać pieśni, wolałabym żyć
moje imię – Inka. Wyklęta życia nić…
 A, a jeśli to za dużo, to wszystko co proszę
Daj mi Boże to jedno, tylko najważniejsze
Co nie zna nienawiści, nie płonie od gniewu
Kyrie eleison, daj mi nowe serce

Przepraszam za jakość zdjęć, wiem, są koszmarne. Robiłam komórką spod sceny, w tłumie, bardziej skupiona na koncercie niż na nieruszaniu ręką przy fotografowaniu. Nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć ze sobą aparat, zazwyczaj na koncertach obowiązuje zakaz... Jeśli Panny Wyklęte jeszcze raz odwiedzą Lublin albo okolicę, pójdę bez wahania. Genialny koncert, piękna płyta, cudowne kobiety.



22 października 2013

"...żeby z Tobą być" cz.12 (Ben10, Gwevin]

         Gwendolyn wyczuwała niebezpieczeństwo. Nie potrafiła powiedzieć, co właściwie im groziła, ale niemal czuła wiszące w powietrzy zagrożenie. Byli na wrogim terenie, na terenie, którego nie tylko nie znali, ale który także w każdej chwili mógł się okazać zdradziecką pułapką, gotową ich pochłonąć na całą wieczność.         Każdy krok był niepewny. Miała wrażenie, że wystarczy raz stanąć nieopatrznie, a grunt zacznie się zapadać jak bagno. Najchętniej wytworzyłaby platformy z many, a jednak wówczas istniało ryzyko, że Czarodziejka wyczuje ich obecność i zaatakuje znienacka. Na pewno zebrała już siły i była gotowana do ponownego starcia.
         Spojrzała kątem oka na Kevina. Szedł trochę  z tyłu, przygarbiony i skulony. Ręce wbił głęboko w kieszenie i kopał mały kamyk. Sprawiał wrażenie rozzłoszczonego i nieobecnego, ale Gwendolyn znała go zbyt dobrze, by pomyśleć, że po prostu nad czymś duma. W głębi serca bardzo się bał, a próbował zatuszować swoją bezsilność zimną obojętnością. Uśmiechnęła się niezauważalnie. Tak samo zachował się, gdy kiedyś pani Levin zbyt długo nie wracała do domu, a zaprosiła ich na kolację. Był przekonany, że coś jej się stało, a w rzeczywistości po prostu autobus się spóźnił. Wtedy też chodził rozgniewany, warczał i burczał na wszystkich. Albo wtedy, gdy trafiła do szpitala, bo nadgorliwa pielęgniarka wezwała karetkę, gdy zasłabła na apelu. Był tak przestraszony myślą, że cokolwiek mogło jej się stać, że krzyczał i fukał na wszystkich, a lekarzowi prawie rzucił się do gardła. Nawet jej powiedział parę ostrych słów. Kiedyś ją to drażniło, ale z czasem nauczyła się rozumieć i akceptować.
         - Devlinowi nic nie będzie – zapewniła cicho.
         Uniósł wzrok i spojrzał na nią ponuro. Uwielbiała jego oczy. Czarne, poważne oczy nieskalane żadnym innym kolorem, głębokie, chciałoby się rzec: bezdenne. Nie pozwoliła, żeby ich spojrzenia się spotkały, nie chciała tonąć w bezkresie jego źrenic. To znaczy, gdzieś w głębi serca chciała, bardziej niż czegokolwiek innego, ale rozsądek, który przez ostatnie lata brał górę nad uczuciami, nie pozwolił. Musiała być ponad głupimi namiętnościami.
         - Chciałbym w to wierzyć – westchnął smutno. – Beznadziejny ze mnie ojciec, co? Nie umiem upilnować własnego dzieciaka.
         - Devlin bardzo za tobą tęsknił – przyznała. – Poznałam go dopiero kilka tygodni temu, ale wiem, że bardzo mu ciebie brakowało.
         - Obiecywałem sobie, że się poprawię. Ale spieprzyłem wszystko. Życie syna, twoje... – zawahał się przez moment i spojrzał na nią. Wzrok miała utkwiony w jakiś niewidoczny punkt na horyzoncie. – Rozmawiamy normalnie po raz pierwszy od... dwunastu lat?
         - Nie pamiętam – odparła, jakby chciała mu pokazać, że cały ten czas jest dla niej całkowicie bezwartościowy i nieważny. Było minęło, tylko czasem miło powspominać. Wyprostowała się bardziej i zacisnęła zęby, jakby chciała się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, co złamałoby barierę między nimi.
         Czuła się trochę jak nastolatka z amerykańskiej komedii rozdarta pomiędzy obowiązkami wynikającymi ze swojej pozycji a pragnieniem zdobycia bliżej nieokreślonego szczytu. Chciała, żeby było jak dawniej, a jednak zbyt wiele zdarzyło się od czasu, gdy podpisała papiery rozwodowe. Zbyt wiele czasu minęło. Nie wiedziała, czy potrafi jeszcze kochać tak jak kochała, gdy była młoda. Uśmiechnęła się gorzko.
         Gdy przysięgali sobie trwanie razem aż do śmierci, była zaledwie dzieckiem, nazywanym szumnie „kobietą”. Nie wiedziała niemal nic o życiu, a jedyne co znała, to słodycz jego pocałunków. Teraz czuła się staruszką, której nic już w życiu nie czeka poza obowiązkami, a tak niedawno była dzieckiem.
         - Coś się zbliża – szepnął Ben. – Za tamten kamień.
         Błyskawicznie skryli się za potężną skałą. Była tak wysoka, że byłaby w stanie zasłonić mały statek kosmiczny. Ben złapał jedną z wypustek i podciągnął się do góry, wyglądając nad powierzchnią. Już z daleka dojrzał Czarodziejkę, spacerującą  na jednym z pomostów. Ręce skrzyżowała na piersiach i rozglądała się dookoła, szukając przeciwników. Nie była sama. Za nią czaiły się arachnomałpy, podobne do tych, które zaatakowały wcześniej jego dom. Widział błyskające diody na ich czołach, symbol kontroli umysłów.
         - Przyprowadziła sobie wsparcie – warknął Kevin.
         - Czyżbyś się bał? Sam dałbym sobie z nimi radę – Ben zmrużył oczy.
         - Niczego się nie boję, Tennyson.
         - Poza krokodylami – Ben uśmiechnął się złośliwie i zeskoczył ze skały, lądując miękko na kolanach. Zanim Kevin zdążył doprowadzić jego twarz do stanu nie wyjściowego, uderzył w tarczę Omnitrixa i przemienił się w Szlamfajera.
         Nim Gwendolyn zdążyła go powstrzymać, wyskoczył w powietrze i cisnął ognistymi kulami w pomost. Czarodziejka straciła grunt pod nogami, poleciała na łeb na szyję. Wykorzystał sytuację, w której nie mogła wymówić żadnego zaklęcia i atakował dalej.
         Nie docenił umiejętności Czarodziejki. Nim zdążył się zorientować, macki z many oplotły jego nogi i zmiażdżyły kończyny. Zaskowyczał i upadł, próbując się jeszcze bronić. Lepka pajęczyna poleciała w jego stronę, a zaraz potem trzy arachnomałpy go otoczyły. Nie miał szans,
         - A chciałam atakować z zaskoczenia – westchnęła Gwendolyn. – Zrobimy tak – zaczęła, szukając wzrokiem Kevina.
         Dopiero teraz zorientowała się, że mężczyzna już rzucił się w wir walki. Odrzucił jakąś arachnomałpę i próbował zrzucić drugą z pleców. Wyrwał głaz z ziemi i cisnął nim w stronę Czarodziejki. Jednym cięciem many rozłupała kamień na pół i posłała w stronę Kevina kilka kul energii. Tylko cudem jej uskoczył.
         - Tak, napieprzajmy się zamiast wymyślić sensowny plan – fuknęła Gwendolyn. Właściwie nie miała już wyjścia, Czarodziejka na pewno spodziewała się jej ataku po tym, jak chłopcy się ujawnili. Nie miała szans na zaskoczenie jej, a pozostanie w ukrycie było bezsensowne. Już miała wypowiadać zaklęcie, gdy poczuła znajomą aurę.
         Devlin był niedaleko!
         Spojrzała jeszcze raz na Bena i Kevina. Sami powinni sobie poradzić, byli dość silni, by mieć siłę powstrzymać Czarodziejkę do jej powrotu albo nawet ją pokonać. Wytężyła zmysły i poszukała Devlina. Gdyby miała jakąkolwiek rzecz, która do niego należała, znalazłaby go bez trudu. Żyłka zapulsowała na jej czole, a pot zrosił kark.
         -  Jest – odetchnęła ciężka. Czuła go, a na dodatek gdzieś blisko. Według wszelkich praw logiki, powinien być gdzieś blisko, w zasięgu jej wzrok, a jednak widziała tylko pole bitwy. Dopiero po chwili zrozumiała, że trzymają go pod ziemią.
         Odszukała właściwie miejsce, przesunęła opuszkami palców po ziemi i w mgnieniu oka utworzyła tunel prosto to właściwego miejsca. Nie zastanawiając się dłużej, nabrała powietrza i skoczyła do środka. Zatrzymała się na wyrytym w skale korytarzu. Już z daleka usłyszała nierówne kroki arachnomałp. Jako gatunek zamieszkujący niewygodną planetę, usposobiony raczej łagodnie, często byli wykorzystywani przez wrogów albo najeźdźców. I tym razem padli ofiarą silniejszego przeciwnika.
         Schowała się za ścianą i zaczekała aż przejdą. Już po chwili przestała ich słyszeć, ale odczekała jeszcze moment. Przymknęła oczy i spróbowała odszukać Devlina. Był na tym samym poziomie, gdzieś blisko.
         Ruszyła w ledwo, dysząc ciężko. Wszędzie panował niemiłosierny gorąc, zupełnie jakby znajdowała się w piecu. Westchnęła ciężko i odgarnęła z czoła, zabłąkane pasmo rudych włosów. Przyspieszyła, świadoma, że im szybciej go odnajdzie, tym szybciej opuszczą zdradliwymi wymiar pełen niebezpiecznych pułapek.
         Zajrzała do wnętrza jednego z pomieszczeń. Pusto, tak jak w kilku poprzednich. Zaczynała myśleć, że zdolności anodyty zaczynają w niej zanikać, że staje się słaba i bezużyteczna, gdy jej oczom ukazał się mały pokój. Na kozetce siedział wysoki chłopak skuty kajdankami.
         Poczuła niewysłowioną ulgę. Jest, żyje, nic mu nie jest, oddycha. Oparła się o ścianę i odetchnęła głęboko, czując, że do tej pory nie była w stanie oddychać pełną piersią. Serce biło jej jakoś swobodniej, a ucisk w brzuchu nagle zniknąć.
         - Cholero ty, co ci przyszło do głowy, żeby uciekać – szepnęła, wchodząc do środka. Devlin uniósł wzrok i uśmiechnął się szczęśliwy jak nigdy dotąd. -  Głupi jesteś, wiesz?
         - Przepraszam – bąknął zakłopotany, gdy objęła go ramionami. Pachniała potem i mocną kawą. Niezdarnie złożył głowę na jej ramieniu i westchnął cicho. Mógł udawać dużego faceta, mógł grać niezłamanego bohatera, ale w rzeczywistości bardzo się bał.
         Spojrzał na nią czarnymi oczami, trochę zwilgotniałymi i uśmiechnął się szeroko. Nagle poczuł się bezwarunkowo bezpieczny. Tyle razy wyratowała go z opresji, że miał wrażenie, że zawsze może na nią liczyć, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli.
         Zniszczyła jego kajdanki, uwalniając zdrętwiała nadgarstki z ciasnych obręczy. Na rękach pozostały czerwone otarcia.
         - Twój tata szaleje z niepokoju. To było bardzo głupie, Devlin! Co ci w ogóle przyszło do głowy! Nie jesteś problemem, Devlin, jesteś częścią rodziny – popatrzyła na niego groźnie. Czuła się trochę jak matka besztająca dziecko za pakowanie się w kłopoty.
         - Przepraszam – powtórzył i objął ją mocno. Tak mocno, że prawie jęknęła. Pogłaskała go po głowie i uśmiechnęła się ciepło. – Dziękuję... Tata, on tu jest?
         - Tak, walczy razem z Benem – odpowiedziała, kucając przed nim. Przesunęła palcami po zadrapaniu na policzku, jakby chciała złagodzić wszystkie cierpienia. – Czeka na ciebie. – widząc, że chłopak nie wie, czy śmiać się ze szczęścia, czy pokazać, że jest hardy i gotowy walczyć w każdej chwili, dodała; - Chodźmy, już dobrze – szepnęła, prowadząc go do wyjścia.
         Nagle usłyszała za sobą oklaski. Pełne pogardy, powolne brawa. Odwróciła się napięcie, zasłaniając sobą Devlina. Tak jak podejrzewała, za nią stał kosmita zwany Ragnarokiem.
         Sina skóra zdawała się być jeszcze zimniejsza niż gdy widziała go po raz ostatni. Jasne, niemal  białe włosy opadały swobodnie na plecy, a czaszka świeciła łysizną. Nie bez powodu nazwana go „zmierzchem bogów”.
         - Ragnarok – syknęła.
         - Gwendolyn Tennyson, jak mniemam – uśmiechnął się. – Chyba już się spotkaliśmy.
         - Nie wspominam tego miło.
         - Żałuję. Szkoda, że nie było nam dane poznać się w innych okolicznościach. Za każdym razem ty i twoim kompani chcecie mnie zabić, jakbyście byli sędziami.
         - Dziwisz się? – Gwendolyn uniosła brwi i stanęła z pozycji obronnej.
         Jego ręka błysnęła energią. Potężny strumień uderzył w strop, a ciężkie głazy runęły na posadzkę. Odepchnęła Devlina i razem z nim odskoczyła w bezpieczne miejsce. Upadła, zakrywając własnym ciałem dziecko.
         Nie zdążyła się zasłonić, gdy kolejny pocisk energii trafił w jej plecy. Jęknęła głośno i poczuła, że obraz przed oczami ciemnieje, a świat odpływa gdzieś daleka. Opadła bezwładnie na kolana Devlina.

         - Ciociu – chłopak potrzasnął jej ramieniem, coraz bardziej spanikowany. – Cholera, ciociu! Ciociu Gwendolyn!

20 października 2013

Muzeum Wsi Lubelskiej


  






 
 
 



 


W białych pojemniczkach - mydło w proszku.


Maszyna do robienia trwałej.

Poczta

Sklep z żelastwem wszelkiego rodzaju

Pigment do farby





Sklep z tytoniem