Menu

21 sierpnia 2013

The Time Of New Heroes cz.2 [Ben 10]


(wykonane w kreatorze rinmarugames)


        Cztery istoty, odziane w jednakowe, zielone, nakrapiane kombinezony, przemieszczały się przez górzysty teren planety Sertia. Jak na ironie, ich ubiór pełniący zazwyczaj funkcje maskującą, w tej chwili wyróżniał je na tle czerwonych, skalistych wzniesień nieozdobionych najdrobniejszą nawet roślinnością. Łatwo stwierdzić, że były to humanoidy, ale ich rasa miała pozostać zagadką aż do chwili, gdy zdjęliby ochronne hełmy.
Wzbudzali podejrzenia. Nie tylko z powodu niecodziennego ubioru, bo mieszkańcy owej planety zazwyczaj noszą proste, białe szaty, które chronią ich przed ostrym słońcem, ale także ich ekwipunku. Wszyscy dźwigali na plecach wielkie, przeładowane plecaki, przy pasie mieli szereg kieszonek wyładowanych nabojami, a także ukrytą pochwę z małym, laserowym nożykiem. Przez ramie przerzucili karabiny.
Ktoś obeznany w działaniach wszechświata, stwierdziłby, że to z pewnością Hydraulicy. Z daleka można było tak pomyśleć, i z pewnością dlatego jeszcze nikt ich nie zaczepił ani nie zaatakował, ale kiedy przyjrzało się bliżej grupie dostrzegało się podstawowy brak: nie mieli odznak.
Pozwolę sobie teraz dokładniej opisać ową gromadę. Chociaż wszyscy wyglądali podobnie, bliższe oględziny pozwalały na dostrzeżenie różnicy. Dwie istoty, idące blisko siebie, z pewnością były kobietami. Mimo, że różniły się  znacznie wzrostem,  obie były szczupłe, a pod kombinezonami rysowały się piersi. Pozostali dwaj mogli być mężczyznami, szerocy w ramionach, wysocy, jeden z nich niósł karabin w dłoniach jakby w obawie, że ktoś ich zaatakuje. Wszyscy byli ulepieni gródkami brązowego błota i lekko przykurzeni czerwonym pyłem.
Kiedy radiostacje na Sertii podały, że z fabryki skradziono duże ilości minerału korodium, cała czwórka wsiadała na statek, który zaraz po zabraniu pasażerów, odleciał i zniknął gdzieś w kosmosie.
Wykończeni złodzieje padli na fotele, które tylko skrzypnęły niechętnie pod ciężarem ciał odzianych w kombinezony. Plecaki rzucili w kąt, nie przejmując się już ich losem, a karabiny złożyli na blacie wystającym ze ściany. Po kilkugodzinnym marszu, ataku na fabrykę, zakończonym poważnym starciem z wyjątkowo walecznym personelem i dźwiganiu ciężkiego ekwipunku, były głodni i wykończeni.
Jedna z kobiet ściągnęła hełm i westchnęła głęboko. Twarz miała ładną, a jednak brudną i spoconą, trochę bladą o ostrych, chłodnych rysach. Ciemne, mocno zarysowane brwi marszczyły się w jakimś ponurym zamyśleniu nad orłowatym, posypanym piegami nosem. Czarne, poczochrane włosy lepiły się do wilgotnej twarzy, zakrywając kości policzkowej. Łatwo było rozpoznać, że z pochodzenia była Ziemnianką.
- Po co komu w ogóle ten kardium? – mruknęła. – Włóczyliśmy się po tych górach bez końca.
- Korodium – poprawił chłodno jeden z mężczyzn, odsłaniając ludzką twarz. Odłożył swój hełm i potrząsnął głową, a czarne przydługie włosy niesfornie umknęły spod gumki i kucyk rozpadł się, pozwalając pasmom opaść na ramiona. Był łudząca podobny do tamtej, mieli takie same rysy, łatwo więc zgadnąć, że byli rodzeństwem, mimo, że on sprawiał wrażenie silnego, muskularnego i wysportowanego żołnierza, a ona – drobnej, niskiej chudzinki.
- Nie narzekaj, Lexie, zawsze to jakaś odmiana od nudnych treningów – dodała cicho druga kobieta. Ta człowiekiem z pewnością nie była, chociaż posturą niespecjalnie się od nich różniła. Skórę miała różową, jak rodowita Krachanka, a oczy czarne, przy tym była dość wysoka, kobieco zaokrąglona, a także pewnie bardzo silna, sądząc po wypracowanych, może w pewnym stopniu niechcianych, mięśniach. Krótkie, farbowane na niebiesko włosy stały dęba na małej w porównaniu do ciała główce, na której zwykle donosiła duży, biały hełm - jedyną pamiątkę po utraconej rodzinie.
- Wolę postrzelać do manekinów niż włamywać się do fabryk – odparła dziewczyna, nazwana wcześniej Lexie. – A swoją drogą, mam dość tego, że Tirant zawsze posyła nas po takie bzdury. Jakby miał mało ludzi.
- Ale my jesteśmy najlepsi – odparł czarnowłosy chłopak. Jako jeden z pierwszych i jednocześnie jeden z najlepszym rekrutów czuł się doceniony, gdy właśnie jemu przypadała kolejna misja. Lexie spojrzała na niego uważnie.
Devlin, bo właśnie tak na niego wołali, był jej bratem bliźniakiem, czego łatwo wszyscy się domyślali. Chociaż to on grał tego odpowiedzialniejszego, tylko dlatego, że był te kilkanaście minut starszy, czasem zastanawiała się, czy to ona przypadkiem nie jest tą rozsądną. Brat zdawał się nie zauważać, że są w tym popapranym wojsku wbrew ich woli, że są zakładnikami, że tak naprawdę powinni się stąd wyrwać. Może zapomniał?
- Tirant docenia twoje umiejętności, Devlin – powiedziała Krachanka, wpatrując się cielęcym wzrokiem w chłopaka, który tylko skinął głową w podzięce za komplement. Lexie miała ochotę palnąć się w czoło.
Jej najlepsza przyjaciółka, Cylin, zwerbowana do wojska zaraz na początku jego rozwoju, była po uszu zabujana w Devlinie. Chociaż Lexie wydawało się to obrzydliwe, bo przecież Devlin – mimo, że był jej ukochanym bratem – był tez skończonym głupkiem, chciała dla kosmitki jak najlepiej. Niejednokrotnie spróbowała naprowadzić temat rozmowy właśnie na nią, ale za każdym razem kończyło się to w  ten sam sposób: albo komentował jej sposób walki, albo dziwił się, czemu tak wypytuje. Nigdy nie powiedział słowa o charakterze czy urodzie.
Czwarty członek zespołu milczał. Zdawać by się mogło, że zastanawia się nad czymś głęboko albo milczy, bo nie widzi powodu, by brać udział w bezsensownej dyskusji. Prawdy łatwo można się domyślić, wysłuchując się w jego miarowy, chrapliwy oddech. Spał.
- Wracamy do bazy czy wstępujemy do jakiegoś baru? – spytała Cylin, znana ze swoich upodobań do kosmicznych, nowych smaków.
- Możemy gdzieś podlecieć – skrzywiła się Lexie, która może i nie cierpiała dziwnych, obcych potraw, ale była straszliwie głodna. – I jak znam życie, James też będzie chciał coś zjeść – dodała, patrząc na śpiącego przyjaciela.
- Jestem za – dodał Devlin, który zniknął gdzieś niepostrzeżenie na chwilę i wrócił przebrany w swój tradycyjny strój. Czarne, nieco przetarte spodnie poupychał w sznurowanych glanach, które idealnie spełniały jego wymagania, były dobre do biegania, kopania, a także sprawdzały się przy niemal każdej pogodzie. Założył jeszcze biały podkoszulek z kolorowymi napisami i ciemnozieloną kurtkę z masą rozmaitych kieszonek i kieszeni.
- Do tego obskurnego pubu, co zwykle?
- Może być. Jestem tak głodny, że wszystko zniosę.
*
Tirant był chyba najobrzydliwszym kosmita, jaki chodził po świecie. Wyższy od przeciętnego człowieka, chudy, łysy, miał bladoniebieską, nakrapianą ciemniejszymi i jaśniejszymi plamami cerę i dwoje bystrych, a przy tym strasznych oczu. Przypominał oślizgłą, wilgotną rybę.
Gwen zawsze siedziała sztywno, kiedy przychodził, zachowując ponury dystans, jakby chciała pokazać całą sobą jak bardzo go nienawidzi i nim gardzi. Wbiła wzrok w przeciwległą ścianę swojego pokoju, które z czasem stało się dla niej bardziej więzienną celą, i milczała zawzięcie.
Widziała kątem oka ich odbicie. Nie chcąc kalać wzroku jego obrzydliwą postacią, zaczęła myśleć bardziej o sobie. Pomyślała, że zbrzydła przez ten cały czas. Problemy ją wychudziły, stresy przyozdobiły twarz delikatnymi zmarszczkami, a strach odebrał oczom dawny blask. Zazwyczaj była chłodna, zmęczona i nieobecna, można by rzec – osowiała. Ożywiała się tylko, gdy wyprowadził ją z równowagi, co próbował uczyć przy każdej okazji.
A miała tylko jedną radość. Dzieci.
- I co, Gwendolyn, nadal liczysz na pomoc od mężusia? Tyle czasu... Znalazł sobie ładniejszą, młodszą?
Zignorowała i milczała, zastanawiając się, gdzie w tej chwili podziewają się jej dwie pociechy. Wczoraj, gdy córka przyszła do niej późnym treningiem, ubrudzona dymem i wykończona po treningu, opowiadała, że wybierają się na jakąś prostą misję. I nawet jeśli ona nazwała ją prosta, to Gwen wiedziała, że przy całej swojej nierozwadze i przesadnym optymizmie w ocenianiu zagrożenia, jak zwykle wszystko zbagatelizowała.
- A może znowu próbujesz uciec, co? Ile prób, tyle niepowodzeń. Zresztą, gdzie miałabyś uciec. Nie masz przecież nikogo poza tymi gówniarzami, bo nikt cię przecież nie szukał, prawda?
I znów odpowiedziało mu milczenie.
Gwen rozejrzała się i dostrzegła na stole pilniczek. Pomyślała, że mogłaby nim wydłubać tyranowi oko albo wbić w szyje, albo... Tylko, że każdy jej ruch przeciw niemu, nawet nieudany, skończyłby się niespodziewaną eksplozją statku, na którym przebywały jej dzieci. Powód, dla którego w ogóle znosiła jego słowa, zamiast zgnieść go w miażdżącej pętli z many.
- Widzisz Gwen, wszystko to twoja wina. Gdybyś wtedy bez oporów oddała mi swoją maszynę, żyłabyś dalej jak nudna kobieta, a twoje dzieci nie szkoliłyby się na przywódców mojej armii. Ale zawdzięczam ci wiele. Nie dość, że sprawiłaś, dzięki swoim maszynom, że mam armię, to jeszcze skonstruowałaś tyle innych rzeczy... No i jeszcze: dałaś mi najwybitniejszego z rekrutów.
Gwen wcale nie poczuła dumy, mimo, że jej syn był wychwalany przez niemal każdego, że inteligentny, bystry, a przy tym silny. Starała się mu przypomnieć, że to nie jego walka, że w tej chwili wspiera nie tą stronę, a jednak zdawał się być głuchy na wszelkie prośby, upomnienia, a zwłaszcza rozkazy, których tak nie cierpiał.
Wiedziała doskonale, że właśnie dlatego stał się najlepszym z całej zbieraniny, która kiedyś miała podbić cały wszechświat według marzeń tego tyrana. Nigdy nie postępował tak, jak mu kazano, wymyślał własne procesy. Z początku był za to besztany i Gwen mało nie udusiła Tiranta na widok obitych pleców syna, a jednak z czasem dostrzeżono, że zawsze radził sobie świetnie, po swojemu, dużo lepiej niż ci, którzy działali według zasad. I dali mu wolną rękę. Niektórzy nawet mówili, że kiedy Tirant umrze, to właśnie on przejmie władzę.
Minęło prawie siedem lat odkąd została zaatakowana i porwana. Kiedy konstruowała swoje dzieło, była przekonana, że wesprze jedynie technologie Hydraulików, nie podejrzewała, że jej własna broń stanie się jej przekleństwem. Każdego dnia żałowała, że była wtedy taka harda, zamiast ugiąć kolana. Tirant był niegroźnym tyranem, którzy miał zaledwie kilkunastu zwierzchników, dopóki nie znalazł jej. Mógł porwać kogoś z Galvana, mieszkańcy tej planety byli powiem bardzo inteligentni, a jednak wiedział, że ciężko będzie mu dostać się na tą planetę, a sami geniusze nie będą skorzy to współpracy. A tymczasem dla człowieka wystarczył szantaż.
Od czasu, gdy ostatni raz widziała Ziemię, skonstruowała i zaprojektowała wiele broni, a wśród nich najlepszą była ta pierwsza. Dzięki jej Tirant zyskał całą armię żołnierzy – wszyscy podobni, dobrze zbudowani, w czarnych mundurach, posłuszni. Potrzebował tylko jednego – przywódców. Jego zwierzchnicy i on stworzyli specjalną szkołę, zwaną górnolotnie Uniwersytetem Generałów, w której grupa kadetów szkoliła się pod ich okiem. Zazwyczaj były to sieroty, innym razem dzieciaki wyrwane rodzicom, a czasem takie, które nierozsądnie gdzieś zabłądziły.
I najlepszym spośród całej tej zbieraniny był Devlin.
Czekała w spokoju aż znudzi mu się prowokowania i upokarzanie. Wciąż próbował ją wyprowadzić z równowagi, sprawić, by zapłakała, a jednak stale zachowywała spokój. Zimny spokój. Nie uroniła ani jednej łzy od siedmiu lat, uparcie wierząc, że kiedyś to się wreszcie stanie – wydostanie się z tego piekła i znów będą razem: ona, Kevin, Lexie, Devlin.
- Czy to nie dziwne, że nasz system nadawania zawodzi? – spytał nagle.
- Systemu zawodzą – mruknęła w odpowiedzi, niedostrzegalnie sztywniejąc.
- Ale to ty stworzyłaś ten system na wzór Hydraulicznego – drążył.
- Owszem – przyznała, chociaż wstydziła się każdej pomocy dla tego tyrana.
- A Hydrauliczne nie zawodzą.
- Może są lepsze?
- A może sabotaż?
- A może zwykła usterka?
- Nie sądzę. Napraw to, dla własnego dobra – rzucił na odchodne. – Wiem, że stale coś kombinujesz. Mam na ciebie oko, więc lepiej się pohamuj.
*
Devlin wciągnął śliskiego, gumowatego kluska, siorbiąc głośno sosem. Jego siostra jęknęła zniesmaczona, ale niespecjalnie się przejął, próbując wepchnąć w siebie jak najwięcej dziwnej potrawy. Ciekawe, czy to co pływa w sosie to faktycznie kawałki warzyw czy może skrawki jakiejś tektury. Sądząc po smaku, strzelałby na to drugie. Siedząca obok niego Cylin wcinała trzecią porcję owej zupy, rumiana od chłodu panującego w barze. Chociaż reszcie drużyny, jako przedstawicieli rasy Ziemian, było ciepło, ona jako Krachanka prawie drżała. Już miał spytać, czy nie przynieść jej ze statku jakiejś kurtki czy płaszcza, gdy dostrzegł paskudne stworzenie kilka metrów od niego.
Zesztywniał.
Zerknął na Lexie, ale ta zdawała się niczego nie zauważać. I bardzo dobrze. Na pewno zaraz podbiegłaby, pytała o ojca i próbowała uciec. Obserwował uważnie stworzenie, mając prostą przewagę: nie tylko obiekt jego ciekawości nie wiedział, że ktoś mu się przypatruje, ale także jego samego siedem lat zmieniło niemal nie do poznania. Przetarł wygoloną z boku głowę i westchnął cicho.
Argit. Szumowina, drań i złodziej, obdarzony swego rodzaju szczęściem, wymigiwał się od wszystkiego, chociaż lista tych mocarzy, których okradł/podpadł/oszukał czy też doniósł do nich, a najczęściej wszystko razem, rosła z każdym dniem. Gdyby był tylko gnidą, Devlin nawet nie zwróciłby na niego uwagi. A jednak, był też najbliższym współpracownikiem jego ojca.
Chociaż Devlin miał wtedy zaledwie siedem lat, był dość bystry, by zorientował się, że jego ojciec, którego częściej zwał tym człowiekiem albo Kevinem niż tatą, robi na boku szemrane interesy. Czas wyolbrzymił w jego głowie kilka niewinnych incydentów do ogromnych oszustw zatajanych przed rodziną.
Prawda była taka, że Devlin wciąż powtarzał, że nie ma ojca, a gdy już mówił o „tym człowieku” zwykle używał chłodnego i urażonego tonu. Kiedy został porwany wraz z siostrą i matką, marzył, że tata – wtedy idealny, heroiczny tata – przybędzie wraz z gromadą Hydraulików i ich ocali. Z upływem roku stracił nadzieję, a ciągle rozmowy z Tirantem, który twierdził, że wysłał do Kevina Levina informacje, że może wykupić rodzinę, ale ten ją zignorował, sprawiły, że poczuł się oszukany. Gdzieś zniknął obraz wzorowego ojca, a pozostała tylko niechęć i zawód.
Lexie – naiwna, słodka Lexie – nie wierzyła w żadne słowo, które padało z ust Tiranta. U niej wszystko zaszło odwrotnie, stale idealizowała ojca, marząc, by kiedyś ich odnalazł. I ciągle snuła marzenia, by wreszcie się stąd wydostać. Skoro teraz spotkali kogoś, kto przez wzgląd na dawne więzi – czy może raczej należałoby powiedzieć, przez strach przed gniewem Kevina – mógłby im pomóc, z pewnością skorzystałaby z okazji.
A on pogodził się z losem. Nawet jeśli był w swego rodzaju więzieniu, czuł się potrzebny. Szybko awansował, stał się prawą ręką człowieka, który kiedyś miał się stać najpotężniejszą osobą we wszechświecie. Wierzył, że stanie się bohaterem. Broń, systemy, analizy, szybkość, siła, miał wszystko i na dodatek iskrę. Iskrę Anodyty. Władał maną nadzwyczaj dobrze. Nawet jeśli potrafił wchłaniać materię, nie chciał. Nie chciał, bo to kojarzyło mu się z ojcem.
Musiał teraz tylko dopilnować, żeby Lexie nie zauważyła drańskiego jeża. Zdawała się być tak pochłonięta rozmową z Cyliną i Jamesem, czwartym członkiem drużyny, że gdyby część baru się zawaliła – nie zwróciłaby uwagi.
I nagle koło Argita usiadł ktoś jeszcze. Choć przypominał człowieka, zdawać by się mogło, że to bardziej jakiś duch, zjawa. Najtrafniej byłoby powiedzieć, cień człowieka. Przygarbiony, ponury, burkliwy, zupełnie jakby los bardzo go skrzywdził. Długie, czarne włosy opadały mu na ramiona, zakrywaj twarz. I mimo, że zmienił się tak bardzo, Devlin rozpoznał go bez trudu. Kevin Levin.
Devlin zaczął się nerwowo kręcić na krześle. Domyślał się, że Lexie zaraz podbiegłaby do niego, uściskała. Już wyobrażał sobie tą scenę: ona, rozpromieniona, pełna niewinnej miłości córki do jej bohatera, a on sztywny, raczej zniesmaczony niż zadowolony. Przy całej swojej niechęci do ojca, nie chciał niszczyć marzenia siostry o idealnym tacie. I sam miał w sobie iskierkę nadziei, że cała prawda, jaką o nim usłyszał, była w rzeczywistości kłamstwem i ich tata nadal byłby ich tatą. Świadomy, że nie zniesie drugiego zawodu, a gdy Lexie go zobaczyła, na pewno tak by się stało, wstał z miejsca, porzucając niedokończone danie.
- Idziemy – rzucił twardo, nie odrywając wzroku od jeżozwierza i ojca.
- Co? – Cylin spojrzała na niego zdziwiona. – Już?
Przez moment wydawało mu się, że Kevin Levin uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Widział tylko czarne, pozbawione blasku źrenice. Był pewien, że zaraz coś się stanie, a jednak Kevin albo nie widział albo nie zwrócił uwagi na młodzieńca, bo zaraz znów powędrował gdzieś wzrokiem.
- Tak. Wychodzimy – burknął. Sam nie wiedział czemu, ale znów poczuł się oszukany. Dzieciak w nich, ten dzieciak, który w ojcu widział bohatera, pragną, by ojciec ich zauważył podszedł i wszystko naprawił. Świadomość, że w ogóle miał taką nadzieję co do „tego człowieka” jeszcze bardziej go rozwścieczyła.
- Czemu? Coś się stało? – Lexie wstała i spojrzała na brata pytająco.
- Już!
Ruszył pierwszy do wyjścia, rzucając barmanowi kilka zmiętych banknotów. Widział kątem oka, jak jego towarzysze patrzą po sobie zdumieni, niewiedząc, co się właściwie stało. Nie mając wyboru, ruszyli za nim, nawet nie pytając, co się właściwie stało.
Cylin poinformowała dwóch pilotów, którzy byli jednocześnie koordynatorami ich misji, ze mogą ruszać. Sama usiadła na fotelu i dotknęła jednego z plecaków. Nim cokolwiek więcej zrobiła, przerwał jej ostry głos Devlina.
- Zostaw to.
- Dlaczego? – zmarszczyła brwi. Wyglądała na zirytowaną i jednocześnie spłoszoną.
- Chcesz się zmienić w fioletową bestię?
- Dlaczego niby miałabym się zmieniać.
- Bo to korodium, tak to działa – warknął. – Nie czytałaś materiałów o misji?
Cylin odwróciła zmieszana wzrok, speszona własną niewiedzą.
- Devlin, co się z tobą dzieje? – jęknęła Lexie. – Co się stało w tym cholernym barze? Zachowujesz się jak popapraniec, no. Mogliśmy wybrać inny.
- O, przeciwnie siostrzyczko – odparł, ruszając do swojej kabiny. – Przynajmniej wiem, że jako jedyny z tej rodziny jestem realistą.
- Słucham? – Lexie dogoniła brata, gdy zamykał drzwi do swojego pokoju. – O czym ty mówisz?
- Nie twoja rzecz, chcę odpocząć – burknął, chcąc zamknąć drzwi. Złapała za klamkę i wskoczyła do środka, nim zdołał ją wygonić. Usiadła na zawalonym ubraniami i wyrwanymi kartkami łóżko i skrzyżowała ręce na piersi.
- Martwię się o ciebie.
- Niepotrzebnie – odparł wymijająco.
- Jesteś moim bratem. O co chodziło z tym realizmem? Co się stało w barze? – wypytywała. Z początku milczał, nie chcąc jej denerwować ani martwić. I mimo, że powiedział stanowczo, że będzie zła i dla jej dobra milczy, nalegała. I w końcu – uległ.
- Chcesz wiedzieć? Dobrze. Wiesz kogo widziałem? Ojca.
Lexie wyglądała jakby zdzielił ją młotkiem w głowę. Wpatrywała się w niego zielonymi oczami, zupełnie jakby nie mogła zrozumieć, co do niej właśnie powiedział. Zamrugała kilka razy, uśmiechając się lekko, zupełnie jakby z ulgą. Devlin pomyślał, że pewnie cieszy się, że ‘ten człowiek’ ma się dobrze. Zaraz jednak jej twarz przybrała oblicze surowe i rozzłoszczone.
- I nie podszedłeś do niego!? Nie powiedziałeś mi!? To była nasza szansa! Na wydostanie się z tego piekła! I dla mamy! Jak ty mogłeś? Ty i te twoje idiotyczne uprzedzenia! Dlaczego mi nie powiedziałeś! – krzyczała, zaciskając ręce w pieści.
- Wiesz dlaczego? Bo nie chciałem, żebyś się zawiodła. Wiem, że masz w głowie idiotyczną wersję ukochanego tatusia i dobrze. Chcesz żyć w niewiedzy, proszę bardzo. Nie chciałem niszczyć twojej mydlanej bańki – zacisnął zęby.
- Jakiej bańki, do cholery?! – zerwała się z łóżka.
- Dla niego już cię nie ma. Ułożył sobie życie. Gdybyś do niego podeszła, wziąłby cię za wariatkę. Nie chcę ciebie, ani mnie, ani mamy – Devlin mówił coraz głośniej, jeszcze bardziej rozgniewany.
- Wiesz co myślę? Tirant napchał ci głowy tymi bzdurami o okupie i odmowie. A tak naprawdę, to to pieprzona ściema, a ty w to wszystko wierzysz jak dziecko! – wrzasnęła Lexie.
- Nie. To ty nie potrafisz przyjąć prawdy. Któreś z nas musi widzieć sytuacje racjonalnie. – Czy ty nie rozumiesz, co zrobiłeś!? Mogło być już dobrze, znów moglibyśmy być razem...! Jesteś cholernym głupcem! – spróbowała go uderzyć, chcąc jakoś wyładować bezsilną złość. Złapał jej nadgarstek, a drugą ręką schwycił za ramię.
Mimo, że urodzeni tego samego dnia, Lexie była dużo niższa i drobniejsza. Mógłby ją zmiażdżyć w jednym uścisku, jak kruszynę. Westchnął.
- Uspokój się, do cholery.
- Mylisz się co do niego, to nasz tata,.. Wróćmy tam, póki jeszcze jesteśmy blisko! Może jeszcze jest, proszę, Devlin, wszystko będzie jak dawniej.
- Myślisz, że po siedmiu latach jeszcze cokolwiek dla niego znaczysz? – Devlin spojrzał na nią ostro. Widząc jej wilgotne oczy, chciał przestać, nim powie za dużo, a jednak harde spojrzenie, które nie przyćmiły nawet łzy, przypomniało mu, że musi być stanowczy. – Jesteś nikim dla niego. Tylko przeszłością. Pewnie się cieszy, że czasy, w których musiał być tatusiem już minęły. Kto nie lubi być lekkoduchem.
- Chrzanisz, Devlin.
- Siostra. Zrozum. My nie mamy ojca – powiedział powoli i cicho.
Nim cokolwiek jeszcze się stało, Lexie wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi kabiny. Pożałował nagle zbyt wielu ostrych słów, a jednocześnie poczuł, że dobrze, jeśli wreszcie przejrzy na oczy. Kiedy usłyszał z sąsiedniego pokoju jeden urwany, powstrzymany nadludzkim wysiłkiem spazm szlochu, zrobiło mu się głupio.
Wszystko przez „tego człowieka”.

4 komentarze:

  1. misiu23:25

    Spóźnienie niewielkie. Do wybaczenia. Przejdźmy do notki:
    Śliczne i smutne za razem. Żal mi tej małej. Jestem pewna, że Kevin bardzo za nimi tęskni, że stara się ich odnaleźć. Devlin jest głupi, że zwątpił w swojego ojca.
    Takie zchowanie chłopaka nadaje jednak twojemu opowiadaniu charakteru.
    Czekam z niecierpliwością na nn. Licze też na opis uczuć Kevina i jego zmiany przez te ostatnie siedem lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Devlin nie jest głupi - w następnym rozdziałach będzie wyjaśnionego, dlaczego ma tak wielki żal do Kevina. Jako dziecko miał silną więź z ojcem, a nagle, gdy był potrzebny, nie przybył na ratunek, a zewsząd głosy podpowiadały mu, że Kevin to dziwkarz i bandyta, a więc prawie na pewno zapomniał o swojej rodzince. Nie może mu wybaczyć, bo stale pamięta jak runęło jego dziecięce wyobrażenie taty. Leslie ma inaczej - ona w raz z czasem coraz bardziej idealizowała ojca i wybaczała mu wszystko, wątpiła w plotki i nie wierzyła w żadne pogłoski. Tata był tata, niezależnie od wszystkiego.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Anonimowy11:04

    Świetna notka.
    Devlin jest głupi. Nie powinien wierzyć Tirantowi. Dziwi mnie. że zaufał jemu, a nie wierzy już w swojego ojca.
    Żal mi też Lexie. Myślę, że Kevin ruszyłby im z pomocą.
    Ona w niego wierzy. Dev powinien dać jemu szanse.

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy15:30

    Ben 10 to moja ulubiona kreskówka i uwielbiam to opowiadanie!!

    OdpowiedzUsuń

Widzisz jakieś błędy? Akcja jest za szybka albo za wolna? Za długie, za krótkie zdania? Ignoruję kanon albo przekręcam jakieś fakty? Daj znać, będę bardzo wdzięczna. Uczę się pisać i każda wskazówka jest na wagę złota, dziękuję za każdą krytykę, zniosę nawet najsurowszą ocenę, śmiało. Każda krytyka jest dla mnie na wagę złota :) Serdecznie dziękuję za komentarze, w razie czego - odpowiadam prawie na każdy.
Koniecznie daj znać, które opowiadanie ma być jako następne! :)