Menu

19 sierpnia 2020

Jaka piękna katastrofa 3: Deszczowe miasto [Grey's Anatomy: Chirurdzy]







            Seattle nie było takie brzydkie, pomyślałą Grace.
            Matka rzadko wspominała o deszczowym mieście, choć mieszkała tu całymi latami. Ukończyła staż, a potem rezydenturę w jednym z najlepszych szpitali w całym kraju. Opowiadała jednak niewiele – urywki, z którym tworzył się obraz smutnego, ponurego miejsca, do którego nigdy nie chciała wracać.
            Grace patrzyła na górujący nad miastem Space Needle – wysoki budynek widokowy, strzelisty i ostry jak igła. Kończył się śmiesznym talerzem, przypominającym trochę spodek kosmiczny. W rzeczywistości był to taras widokowy, z którego roztaczał się obłędny widok na całe miasto. Widziała go tylko na pocztówkach.
            Wepchnęła ręce w kieszenie jeansowej kurtki i zarzuciła na plecy wysłużony worek. Zabrała z domu niewiele rzeczy: trochę ubrań, kilka książek, kosmetyczkę i laptopa. Czuła się lekko, jakby pozbawiono ją wszelkich zobowiązań. Telefon w kieszeni zawibrował nieprzyjemnie. Nie musiała nawet patrzeć na telefon, żeby wiedzieć, kto dzwoni.
            Matka musiała już zauważyć, że zniknęła.
            Ruszyła prosto przed siebie, do dzielnicy First Hill. Wieczór był chłodny i dżdżysty. Włosy pod wpływem wilgoci zaczynały się kręcić i plątać i przyjemnie łaskotały w kark.
            Telefon znowu zawibrował.
            Odnalazła szpital Grey Sloan Memorial Hospital niemal bez trudu. Był to wysoki, ogromny budynek z przeszkloną fasadą. Nawet wieczorem kręciło się wokół mnóstwo ludzi – lekarzy, pędzących na dyżury lub nagłe wezwania; pielęgniarek, wracających ze swojej zmiany; półżywych studentów, których nie mogła rozbudzić żadna ilość kawy; zmartwionych bliskich pacjentów, spacerujących nerwowo.
            Grace widywała już podobne towarzystwo. Wychowywała się wśród lekarzy; szpitalne korytarze znała lepiej niż własne przedszkole. Matka podrzucała ją stażystkom przy każdej okazji, gdy sama pędziła na obchód albo na operację. Grace zostawała często sama, rysując po badaniach kolorowymi, świecowymi kredkami albo wycinając z nich laurki. Czasami drzemała na niewygodnych leżankach, zwinięta w kłębek jak mały kotek.
            Czasem czuła się, jakby miała całe mnóstwo mamusiów i tatusiów. Niemal każdego wieczora zajmował się nią ktoś inny – czasem z obowiązku, czasem z własnej woli. Pamiętała piegowatego studenta – Mike’a, który częstował ją swoimi kanapkami z mielonką i piklami. Czasem też zajmowała się nią salowa z oddziału kardiochirurdzy, która pachniała landrynkami i zawsze pozwalała jej wziąć dodatkowy deser na szpitalnej stołówce.
            Naprawdę nie miała ani mamy – zawsze zbyt zapracowanej, zbyt zagonionej; ani taty – o którego nie można było nawet pytać. Wyrwała się z Minnesoty zaraz po zakończeniu liceum, wsiadła w pierwszy pociąg do Waszyngtonu, a stamtąd na stopa dotarła do Seattle.
            Szła szybko, z rękami wciśniętymi w kieszenie i wzrok wbitym w czubki converów. Nawet nie zauważyła, że idzie wprost na rudego, wysokiego lekarza, zapatrzonego w dokumenty pacjenta. Wpadli na siebie z całym impetem, zderzając się barkami.
            - Jak chodzisz! – burknęła.
            - Uważaj bardziej! – odparł, równie zirytowany jak ona. Przez moment ich błękitne oczy – jasne, niemal przejrzyste, wyłupiaste i tak do siebie podobne – się spotkały. Oboje zamilkli, choć żadne nie było pewne, dlaczego.
            Grace cofnęła się i odwróciła, zastanawiając się, skąd zna lekarza. Zanim skręciła w korytarz innego oddziału, zatrzymała się i zaczepiła pielęgniarkę.
            - To doktor Owen Hunt, szef chirurdzy urazowej – powiedziała krótko i zaraz ruszyła dalej, przejęta swoimi obowiązkami. Grace patrzyła za szerokie plecy lekarza, przypominające bardziej plecy żołnierza niż naukowca.
            Gdyby popatrzyła jeszcze chwilę, wiedziałaby, że Owen Hunt też się na nią obejrzał, czując jakby znał dziewczynkę od zawsze. Czarne, kręcone włosy i szczupła szyja przypominały mu dawną przyjaciółkę. Obserwował, jak dziecko – bo ile mogła mieć lat? 16, może 18 – oddala się, śmiesznie tupiąc trampkami.

*

            - Grace! – Meredith zerwała się na równe nogi, gdy do pracowni radiologicznej, w której czekała na wyniki badania, zjawiła się rozczochrana postać z workiem na plecach. – Co ty tu robisz?!
            - Cześć, ciociu Mer! – odparła rezolutnie Grace, uśmiechając się krzywo.
            Czas nie był tak łaskawy dla ciotki Meredith, jak dla jej matki. Twarz miała lekko zmarszczoną, a wokół oczu pojawiły się kurze łapki od ciągłego mrużenia oczu na sali operacyjnej. Włosy nosiła związane w praktyczny koczek, z którego teraz wysunęła się kilka kosmyków. Miała na sobie prosty, granatowy uniform lekarski i wygodne klapki ortopedyczne.
            - Nie wiedziałam, że przyjeżdżasz – Meredith rozłożyła ręce do uścisku. Chrześnica wydwała jej się większa i poważniejsza za każdym razem, gdy ją widziała. – A rozmawiałam z twoją matką dosłownie wczoraj… - i nagle przerwała. Zmierzyła dziewczyne bystrym spojrzeniem i pokiwała głową. – Bo nie ma pojęcia, że tu jesteś, no przecież.
            Grace uśmiechnęła się z zakłopotoaniem.
            - Podobno kończysz dyżur – powiedziała. – Mogę się wprosić na kolację? Minęły wieki od kiedy rozmawiałam z Zolą…
            - Zuzu na pewno się ucieszy – powiedziała Meredith. Zanim zdążyła coś dodać, telefon Grace zawibrował po raz kolejny tego wieczoru. – Cristina odchodzi od zmysłów, jestem pewna. Zamartwia się, co się z tobą dzieje.
            Grace zastanowiła się, czy matka kiedykolwiek – podrzucając ją do szpitalnych żłobków albo zostawiając w dyżurce pielęgniarek – rzeczywiście martwiła się, co się z nią dzieje. Nieważne, jak daleko sięgnęła pamięcią, nie przypominała sobie niczego takiego. Wzruszyła ramionami i wzięła ciotkę pod ramię.

*

            W domu Shepherdów zawsze było głośno i tłoczno, niemal jak w studenckiej bursie. Przetaczał się przez niego tłum ludzi, przyjaciół, znajomych, szukających towarzystwa lub pocieszenia. Meredith zawsze miała miejsce na kanapie i dodatkowy kieliszek na wino, gdy trzeba było porozmawiać.
            Jeszcze w latach studenckich, gdy mieszkała w starym domu swojej matki, czuła się, jakby prowadziła schronisko. Miała wtedy jedną malutką łazienkę, w której jednocześnie Alex Karev brał prysznic, Izzie – goliła nogi, a zakłopotany George próbował myć zęby, nie patrząc na nagość żadnego z nich.
            Wprowadziła swoją ulubioną chrześnice do salonu i nawet się nie zdziwiła, że było tam pełno ludzi. Karev ze swoją ukochaną Jo; jej mąż, Derek wciąż w koszuli i krawacie, dyskutujący żywo z Callie Torres nad nowym projektem. Wreszcie, przy kuchennym stole, dwójka jej ukochanych dzieci – mały Bailey, który od lat nie był już mały i Zola, tak śliczna i mądra, jakiej Meredith nie mogła sobie nawet wymarzyć. Przyjechali z collage’u na przerwę wakacyjną i teraz zapamiętale i skrupulatnie opróżniali jej lodówkę.
            - Czołem! – wrzasnęła Grace.
            Zola zerwała się na równe nogi i rzuciła na szyje. Uściskały się dziko i piszcząco. Meredith widziała w nich siebie i Cristine, choć wyglądały zupełnie inaczej, były w rożnym wieku i wychowały się w zupełnie innych domach. To wszystko nie miało znaczenia, bo w rzeczywistości, miały tą wyjątkową, specjalną w i e ź zakręconych sióstr, która była ponad odległościami, ponad strefami czasowymi i ponad mężczyznami.
            - Yang! – Karev też się poderwał. – Co ty tu u licha robisz? Boże, spójrzcie na nią, dopiero wczoraj kończyła przedszkole.
            - Przestań, to już duża dziewczyna – poprawiła go Jo. – Kiedy przyjechałaś?
            - Od razu po zakończeniu szkoły.
            - A gdzie stara Yang? – spytał Karev, a gdy Jo dała mu kuksańca, poprawił się grzecznie: - Gdzie starsza Yang?
            - Mama nie miała czasu – odparła wymijająca Grace, zakładając za ucho czarny loczek. Alex i Meredith wymienili porozumiewawcze spojrzenie; oboje doskonale wiedzieli, że Cristina nigdy już nie odwiedzi Seattle ani szpitala Grey Sloan Memorial Hospital.
            - Zamówimy chińszczyznę – oznajmiła Zola, trzymając mocno przyjaciółkę. Odciągnęła ją od tłumu lekarzy i poprowadziła na gorę, do jej dziecięcego pokoju. Wracała tutaj tylko na wakacje i przerwy zimowe; na co dzień studia medyczne pochłaniały ją do tego stopnia, że nie miała czasu nawet na randki ani imprezy.
            - Mów – powiedziała krótko, sadzając młodszą koleżankę na łóżku. Grace jęknęła i wzięła na kolana starego misia Zoli.
            - Och, Zuzu. Ale miałam awanturę – powiedziała.
            - No przecież, że nie przyjechałaś bez powodu – Zola wydęła ciemne, pełne wargi. – O co tym razem poszło?
            Chociaż Grace miała na świecie tylko mamę i żadnej innej rodziny, nigdy się nie dogadywały. Wrzeszczały, potem się na siebie obrażały i milczały całymi tygodniami, potem znowu zdzierały gardła, któraś trzaskała drzwiami albo wychodziła bez słowa. Grace aż się wzdrygnęła na wspomnienie ich ostatniej rozmowy – takiego piekła ich dom nie widział nigdy, nawet gdy Grace wróciła do domu z przekłutym nosem ani gdy była zagrożona z chemii w piątej klasie.
            - Powiedziałam, że nie idę na studia – powiedziała krótko.
            - Och.
            - I nie wysłałam nigdzie zgłoszenia.
            Zola uniosła wysoko brwi.
            - Potrzebuję p r z e r w y – wyjaśniła. – Naprawdę. Gap year dobrze mi zrobi. Przysięgam, zwariuje, jeśli przeżyje jeszcze jeden dzień pod dyktando mojej matki.
            Zola rzadko widywała ciocie Cristinę. Odwiedzali ją czasem w Minnesocie, ale nawet wtedy ledwo znajdowała chwilę, żeby zjeść z nimi kolację, miedzy wykładami a operacjami. Była zaganiana, ale zawsze wysyłała prezenty na gwiazdkę, nauczyła jej pierwszego brzydkiego słowa. Zola zawsze myślała o niej jako o trochę szurniętej outsiderce, zbyt genialnej na codzienne, zwykłe życie: robienie kanapek do szkoły, obecność na świątecznych teatrzykach i zebraniach rodzicielskich, wypiekaniu babeczek na kiermasze. Lubiła w niej tą iskrę geniuszu, palącą się jasno, inspirującą i zaskakującą.
            Nigdy nie brała pod uwagę, jak trudne musiało być dorastanie z taką mamą, gdy jej wspaniały umysł był zbyt pochłonięty sprawami większymi i ważniejszymi niż zabawa lalkami barbie czy podpisanie zgody na wycieczkę.
            - To co chcesz robić… - spytała.
            - Na początek wyprowadziłam się z domu – oznajmiła Grace. Zola trzepnęła ją w głowę.
            - Zwariowałaś.
            - Postanowiłam odszukać ojca – dokończyła Grace. Przyjaciółka zamarła, otwierając szeroko usta. – Zawsze mi czegoś w życiu brakowało… Kogoś. I wiesz, moja mama może i jest… trudna, ale wiem, że jej też. Brakowało nam taty – powiedziała naiwnie.
            Zola odchrząknęła.
            - Nawet nie wiesz, czy żyje, Grace – zaczęła. – Albo czy… jest dobrym człowiekiem. Z jakiegoś powodu twoja mama nie utrzymywała z nim kontaktu ani nie dała szansy, żebyście się poznali. Może miała powód. Nie był wart bycia w waszym życiu. – zamilkła na chwilę, a potem dodała znacznie ciszej: - Albo nie chciał w nim być.
            - Czy mi pomożesz, czy nie, i tak zamierzam go szukać – powiedziała hardo Grace. – Musisz tylko pozwolić mi namówić twoją mamę, żebym mogła zostać kilka dni… - zamrugała, niemal kładąc się na ramieniu starszej przyjaciółki.
            Zola pokręciła głową.
            - Studia są super – powiedziała. – Nie masz pojęcia, co tracisz, naprawdę. Przecież zawsze bawiłyśmy się w lekarzy, pamiętasz? Miałyśmy tą grę Operacja i gdy robiłyśmy coś źle, błyskała czerwona lampka..
            - To nos był! – poprawiła Grace. – Nos mu się zaświecał na czerwono.
            - Grałyśmy w nią w kółko i w kółko.
            Grace pomyślała, że przez całe dzieciństwo Zuzu była jej jedyną przyjaciółką. Spotykała się rzadko, tylko w wakacje, ale rozumiały się jak bratnie dusze, jakby dzieliły jeden umysł. Znały wszystkie swoje sekrety, mówiły sobie o chłopakach, wrednych koleżankach i problemach w liceum.
            Zola w największym zaufaniu powiedziała jej, że dwie mleczne jedynki brata wcale nie wypadły naturalnie, tylko wybiła je łokciem, gdy grali w kalambury. Grace w odpowiedzi opowiedziała jej, jak nocami zabiera mamie telefon i bawi się aplikacją randkową, szukając sobie nowego tatusia.
           
*

            - Cristina nigdy nie pozwoliłaby jej przyjechać – mówiła nerwowym szeptem Meredith. Razem z Karevem stanęli przy wyspie w kuchni, zostawiając towarzystwo, zajadające się smażonym ryżem i wołowiną w pięciu smakach przegryzaną ociekającymi tłuszczem sajgonkami.
            Alex otworzył wino.
            - Oczywiście, że nie. Yang panicznie się bała, że… Wiesz zresztą.
            Meredith pokiwała głową.
            - Tyle lat nie przywiozła jej do Seattle – wspomniała. – Już do niej dzwoniłam, powiedziałam, że jest u mnie.
            - I co? Okazała zrozumienie i miłość, jak to Yang? – sarknął Alex. – Wsiadła już w samolot… - zawahał się. Cristina nie wsiadła na pokład samolotu od katastrofy, najgorszego dnia dla lekarzy w Seattle. On sam pamiętał, jak miesiącami bał się jeździć windą, po tym, jak go postrzelono i niemal się w jednej wykrwawił.
            - Kazała mi ją wpakować w pierwszy pociąg i odesłać do domu – westchnęła Meredith. – Padło coś o niewdzięcznicy i wyrodnej córce. Przekonałam ją, żeby dała jej chwilę i pozwoliła zostać, chociaż na kilka dni.
            - Tutaj?
            - Tak, tutaj, u mnie. Obiecałam, że nie dopuszczę, żeby się spotkali – dodała jeszcze ciszej. – Znasz Cristinę, wiesz, jak bardzo się boi.
            Alex nachmurzył się. Tylko on i Meredith wiedzieli, dlaczego Cristina opuściłą Seattle nagle i nigdy już nie wróciła, nawet gdy Fundacja  Harpera Avery’ego oferowała  jej cykl prestiżowych wykładów ani gdy on i Jo brali ślub na promie.
            - Powinna była mu powiedzieć – zawyrokował. – I od początku mówiłem. A teraz Grace tu jest i uwierz, jeśli się wyda…
            - Nie wyda się – żachnęła się Meredith. -  To nie jest nasza decyzja, tylko Cristiny.
            - Cristiny i Grace – poprawił Karev. – I ona zasługuje, żeby wiedzieć.
            - Pytanie, czy chce wiedzieć – mruknęła Meredith, patrząc w sufit, gdzie na piętrze dziewczęta szeptały o swoich sekretach. – Chodźcie! Kolacja! – krzyknęła i zaraz usłyszała kroki na schodach.